piątek, 31 marca 2017

"Złudzenie" Charlotte Link (15/2017)

Cześć, jestem Ewelina i wszystko wskazuje na to, że jestem czytelniczą masochistką. Niestety, innego wytłumaczenia na to co sobie czasem robię nie potrafię znaleźć.

Moja przygoda z panią Link zaczęła się blisko trzy lata temu – wpadła mi wówczas w ręce jej powieść pt. „Echo winy”. Ależ mi się to podobało! 8/10 w mej jakże nieobiektywnej skali, to naprawdę dużo. Zachwycona zaopatrzyłam się w kilka kolejnych tytułów – e-booków, audiobooków, książek papierowych – czy ktoś chciałby je przejąć? Chętnie oddam, w może bardziej doceniające ręce. Ja z zakupami zdecydowanie się pospieszyłam. Im dalej tym gorzej. „Złudzenie” to siódma książka pani Link, jaką przeczytałam, a szósta, jaką zmęczyłam. Na swoją obronę mam tylko tyle, że nadal mam nadzieję, że coś jej pióra jeszcze mi się spodoba. No i streszczenia fabuły też zazwyczaj wyglądają obiecująco!
Nie mogę powiedzieć, że powieść ta dokonała jakichś zniszczeń w mojej psychice – takie książki mają to do siebie, że za chwilę nie będę w ogóle pamiętała o czym były. A po kilku miesiącach nawet tytułu może nie skojarzę… Ot, trzy czy cztery dni zleciały, a i emocje jakie mi towarzyszyły przy lekturze też się czasem muszą pojawić. A jakie to emocje? Przede wszystkim wkur… zdenerwowanie, że ktoś powołuje do życia, choćby książkowego, takie kobiety-ciapy. No tego autorce nie mogę darować chyba najbardziej. Mamy więc cały zestaw kobiet-ciap. Oczywiście są one samotne, nieatrakcyjne, z kiepską pracą. Wojującą feministką nie jestem, ale czy naprawdę krzywda by się komuś stała, gdyby u pani Link pojawiła się kobieta mądra i silna? Albo jeszcze lepiej – atrakcyjna kobieta z sukcesami, ale bez faceta? U pani Link, niestety zbyt często, samotność i brak mężczyzny u boku stają się determinantami nieudanego życia.
Przyznać jednak muszę, że w „Złudzeniu” są też mężczyźni – nieudacznicy. Nie wiem, jak książkę miałam polubić, jeżeli ani jednego bohatera nie darzę sympatią.

Po raz kolejny u pani Link, fabuła bogata jest w ciemne piwnice, opuszczone domy, szalejące burze – typowe ‘przywoływacze’ mrocznego nastroju i budowania grozy. Trochę zbyt typowe, bo te elementy bardzo często się u pani Link pojawiają. A mogłaby wreszcie grozę w nieco bardziej twórczy sposób wywołać. Sama autorka dość szybko zdradza, kto jest czemu winny, a to, że nawet ja, która zazwyczaj nawet nie próbuję sama szukać winnych, domyśliłam się tego zanim zostało to powiedziane – nie świadczy zbyt dobrze o poziomie napięcia.

Motyw małżonka, który jest zupełnie kimś innym niż druga połówka myśli – też już u Charlotte Link był i to więcej niż raz.

Standardowo, jak to przy innych książkach autorki też miewałam – pojęcia nie mam skąd klasyfikacja jej książek jako ‘thrillery psychologiczne’. Pokusiłabym się ewentualnie o nazwę ‘parodia thrillera psychologicznego’, a i to na siłę, bo humoru też tam nie uświadczysz.
Napis z pierwszej strony okładki: „Wyrafinowana warstwa psychologiczna, pełna napięcia fabuła, sieć wzajemnych uwikłań”. Ktoś, kto to pisał nie czytał chyba tej powieści. Psychologia? Tu na poziomie telenoweli brazylijskiej. Fabuła z napięciem? No, może oklapłym napięciem. Sieć uwikłań? A to i owszem, autorka poplątała co mogła, nawtykała nieudanych bohaterów, nie wnoszących nic do powieści – sieć zatem jest.

Jak nie musicie, to nie czytajcie. 

Przeczytane: 28.02.2017
Moja ocena: 4/10

poniedziałek, 27 marca 2017

"Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej" Sławomir Koper (14/2017)

Choć książka mi się podobała, to mam nieodparte wrażenie, że jest to taki historyczny "Pudelek" z czasów II RP… Ploteczki, anegdoty, fakty. Ktoś jest politykiem, takiego zna go publika i z tego powinna rozliczać, ale i tak życie prywatne takich osób jest ciekawostką.

Fajnie wiedzieć, że wielcy tamtego okresu też byli ludźmi. Nie tylko wodzami, wybitnymi politykami, elitami narodu, ale również zwykłymi ludźmi, mającymi swoje słabostki, nie zawsze krystaliczne życie prywatne i swoje za uszami. To dodaje im autentyczności i czyni ich bardziej ludzkimi.

Przy opiniowaniu książek historycznych zawsze uważam za konieczne zaznaczenie, że historykiem nie jestem i nie wiem, na ile podawane przez autora informacje są prawdziwe. Zakładam, że przy tego typu pracy i wykształceniu autora (sprawdziłam, jest on historykiem), to co jest w książce powinno być prawdą – i tak też to traktuję tym razem.

Jestem pewna, że życie prywatne zawsze w jakimś stopniu ma wpływ na nasze życie zawodowe. Czy decyzje marszałka Piłsudskiego byłyby takie same, gdyby jego życie prywatne było zupełnie inne? Być może tak. Ale jak z książki wynika, kobiety polityków często wpływały na ich ówczesne zachowanie, na decyzje podejmowane w tamtej chwili, na to, w którym bankiecie polityk uczestniczył dłużej, a w którym wcale.

Lubię na historię spojrzeć czasem z takiej innej strony. Może to tylko moja ludzka ciekawość (choć współczesne pudelki nie interesują mnie w najmniejszym stopniu i zawsze jestem mocno do tyłu z rozwodami/ślubami/rozstaniami współczesnych celebrytów). W tej książce jednak cenię takie „uczłowieczenie” historii i nadanie jej ludzkiej twarzy. 

Przeczytane: 25.02.2017
Moja ocena: 7/10

piątek, 24 marca 2017

"Zapisane w kościach" Simon Beckett (13/2017)

Na ponad dwa lata zapomniałam o doktorze Hunterze! Zupełnie niechcący, w natłoku innych tytułów, powieści Simona Becketta zeszły na drugi plan (albo i na jeszcze dalszy…). Cieszę się jednak, że po takiej przerwie przypomniałam sobie o doktorze Davidzie Hunterze.

Interesująca fabuła, wartka akcja, ciekawe miejsce wydarzeń – zwłaszcza to ostatnie podziałało dość mocno na moją wyobraźnię. Doktor Hunter, w niełatwej sytuacji życiowej, znów poniekąd na rozstaju dróg, trafia na odciętą od świata wyspę i musi wyczytać ze spalonych kości historię zbrodni. Od tej pory nudno już nie będzie – akcja toczy się szybko, tempo iście galopujące, ale to lubię – Simon Beckett nie tworzy sztucznie stu stron, tylko po to, by rozwlec akcję. Ogromnie doceniam, że autorowi udało się tyle wydarzeń, tyle akcji zawrzeć na 330 stronach. Można? Można! Nie trzeba na siłę wymyślać nieistotnych słów, by książka miała 600 stron – a trzeba przyznać, że niektórzy autorzy kryminałów w tym właśnie się lubują.

Niesamowicie realistyczne są w powieści opisy krajobrazów, pogody – aż czujemy załamującą się aurę, szalejący sztorm i zbliżającą się nawałnicę deszczu! To niezwykłe, że nie tylko ‘sprawy kryminalne’ są oddane z taką dokładności i naturalnością, ale również cały świat wokół.

Druga część serii jest lepsza od pierwszej (choć i ta pierwsza była dobra) – bohaterowie są bardziej charakterni, wyraziści, a sama fabuła i miejsce akcji czynią powieść mroczniejszą. Jasne, poznamy, że to ten sam autor, a doktor Hunter jest nadal doktorem Hunterem, ale pióro się Beckettowi nieco wyrobiło.

Sądzę, że z lekturą kolejnych tomów nie będę już tak długo zwlekać – zwłaszcza, że w tym roku ukaże się piąty tom losów doktora Huntera (nota bene, czytelników będących na bieżąco z książkami Becketta autor nieco przetrzymał – tom czwarty ukazał się w Polsce w 2011 roku – aż sześć lat David Hunter kazał na siebie czekać!)

Przeczytane: 20.02.2017
Moja ocena: 7/10

środa, 22 marca 2017

"Polska odwraca oczy" Justyna Kopińska (12/2017)

Jakbym wzięła tego Trynkiewicza i powiesiła za pewne części ciała na gałęzi, na drzewie na odludziu, na rozdziobanie krukom, to chyba nie miałabym wyrzutów sumienia… Nie wiem, być może tym samym potwierdzam, że jestem niewiele lepsza od niego, ale chyba ten właśnie reportaż zrobił na mnie największe wrażenie. A może to dlatego, że był pierwszy? To, że sam Trynkiewicz budzi we mnie obrzydzenie, to jedno, ale drugie i nie wiem, czy nie bardziej przerażające – to jego żona. Przecież te kobiety, które pisały do niego listy miłosne muszą mieć coś z psychiką. To, że nie są w pełni normalne, to więcej niż pewne, ale zastanawiam się, czy one są bezpieczne? Szanowna małżonka tłumaczy ukochanego, że „przecież każdy z nas może mieć taki stan, że zabije”, albo że ci chłopcy, to właściwie się o to prosili, i może lepiej, że stało się, co się stało, bo nie wiadomo, co by z nich wyrosło…

„Ludzie nie biorą pod uwagę, że po pierwsze, te zabójstwa były dawno, a po drugie nie wiadomo, kim obecnie byłyby te dzieci. Może wyrosłyby na zabójców lub złodziei. Kto włóczy się samotnie przy rzece w wieku kilkunastu lat? Według mnie w przypadku osiemdziesięciu procent molestowań i gwałtów ofiara jest sama sobie winna.”

No jak ciśnienie ma pozostać w normie przy czytaniu tych bredni? Chciałabym więc zgłosić wniosek, że tę małżonkę i inne kobiety piszące do Trynkiewicza, należałoby również zamknąć, tak prewencyjnie, bo przecież nie wiadomo, co im może do łba strzelić.

Reportaż o Trynkiewiczu jest pierwszy w tej książce, niemniej wszystkie pozostałe są równie dobre. Poruszają różne sprawy, każda bulwersuje, każda budzi emocje. To, że na świecie jest wielu potworów, wie chyba każdy, ale przeraża to, że tak wielu z nich kryje się pod postaciami normalnych ludzi, niby dobrych mężów, żon, opiekunów. Nie wszystkie ze spraw przedstawionych przez autorkę są szerzej znane – bo o Trynkiewiczu czy siostrze Bernadetcie słyszał chyba każdy, ale nie mniejsze wrażenie zrobiły na mnie reportaże o sprawach dotychczas zupełnie mi nieznanych – o prezydencie Zduńskiej Woli, który zmuszał swoich pracowników do płacenia mu haraczy w wysokości 10% ich pensji czy o Monice Zbrojewskiej, prawniczce i podsekretarzu stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, której śmierć budzi kontrowersje. Są reportaże o bezsilności ludzi, którzy zamiast pod specjalistyczną opieką są we władzy zwyrodniałych opiekunów. Najbardziej załamuje fakt, że wiele osób widzi dziejące się zło, ale wybiera milczenie lub udawanie, że sprawy nie ma. Czy takie osoby są mniej winne niż sami oprawcy? Jeszcze gorzej ma się sprawa z sądami, które również sprawy nie widzą – tym sposobem, urzędnicy płacący haracz są, wg sądu, sami sobie winni – taka była ich decyzja, taki mają system wartości, że chcieli płacić. Z reportaży Justyny Kopińskiej przebija poczucie krzywdy jej „bohaterów” i udziela się ono również czytającym. Dobrze napisane reportaże, wszystkie wywołują emocje, wszystkie są ważne. Trudno pozostać niewzruszonym po takiej lekturze. Polecam.

Przeczytane: 16.02.2017
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 20 marca 2017

"Skazaniec. Tom 2. Z bestią w sercu" Krzysztof Spadło (11/2017)

Pamiętam, jak przed lekturą pierwszego tomu sprawdziłam ten cykl na Lubimy Czytać i wierzyć mi się nie chciało, że wszystkie cztery wydane do tej pory części mają ocenę powyżej ósemki. Z powątpiewaniem zabrałam się za tom pierwszy – i już wiedziałam, że oceny nie są przesadzone. Sięgając po kolejną część bałam się jednak, że coś może się zepsuło – ale gdzie tam, nie zepsuło się nic. Jest brutalniej, bezwzględniej, bardziej przysadziście, ale może przez to bardziej realistycznie. Więzienie to wszak nie szkółka niedzielna i nie możemy się dziwić, że dzieją się tam rzeczy, delikatnie mówiąc, nie do końca przyjemne.

Kolejne lata Stefana Żabikowskiego w więźniu nie są bynajmniej nudne. Dzieje się dużo. Ropuch nadal pracuje w stolarni, wchodzi w różne układy (w więzieniu bez układów chyba się nie da…), pakuje się w tarapaty. Ojczulek (którego darzę dużą sympatią) usiłuje być niejako głosem sumienia Ropucha, ale chęć zemsty przesłania Stefanowi rozsądek i sumienie. I tu właśnie bestia tkwiąca w Stefanie wychodzi na światło dzienne – zemsta i przemoc kierują go w mroczną rzeczywistość.

Nadal aspirant Szumski budzi we mnie obrzydzenie. To chodzący dowód na to, że jak masz władzę, to masz rację. Tyle tylko, że ludzie jak Szumski nigdy nad nikim władzy nie powinni mieć. To taki zakompleksiony człowieczek, któremu frajdę sprawia uprzykrzanie życia innym.

Książka zyskuje poprzez wplecenie do niej faktycznych wydarzeń z okresu dwudziestolecia międzywojennego – za murami więzienia dzieje się przewrót majowy, a za wielką wodą czarny czwartek. Zmienia się również rzeczywistość więzienna – skazani mogą czytać książki i gazety. Wszystkie te wątki ukazują, że autor całkiem nieźle przyłożył się do pracy – poznał realia więzienne z tamtego czasu i okrasił je dziejami historycznymi. Co prawda, język osadzonych był zapewne o wiele bardziej wulgarny niż w „Skazańcu”, ale że za wulgaryzmami w literaturze nie przepadam – to nawet mi to odpowiada. Poza brakiem wulgaryzmów, język powieści jest barwny, zdecydowanie nie nudny. Mogłabym się czepić kilku niefortunnych połączeń słów albo nadmiaru epitetów, ale na te niedociągnięcia spuśćmy zasłonę milczenia i przejdźmy dalej (czego z reguły nie robię i językowe wpadki autorów są dla mnie nie lada pożywką; w tym jednak wypadku cała reszta „Skazańca” budzi we mnie sympatię i niejaką słabość do autora – tym samym wybaczam wspomniane błędy).

Wszystkie postacie pojawiające się w „Skazańcu” są barwne, wyraziste, są ‘jakieś’. Możemy bohaterów lubić lub nie lubić, ale charakterku nie można im odmówić. Przy takiej liczbie więźniów łatwo byłoby popaść w rutynę i spłaszczyć wielu z nich. Tak się nie stało i każdy bohater jest inny, z zestawem cech im charakterystycznych.

Chciałabym rzetelnie powiedzieć Wam, co w tej powieści nawaliło, ale nie potrafię niczego takiego znaleźć – wszystko, począwszy od języka, poprzez bohaterów, na akcji skończywszy, w tej książce zagrało. Złożyło się w jedną, wciągającą, ciekawą i po prostu bardzo dobrą powieść, niełatwą do sklasyfikowania. Mamy tu bowiem i kryminał, i wydarzenia historyczne, i portrety psychologiczne więźniów.

Czy każdy z osadzonych ma w sobie bestię? Na ile ta bestia przejmuje serce więźnia? Czy Ropuch jest już taką bestią? Pytania o tyle nie przywodzą mi na myśl jasnych odpowiedzi, o ile nadal nie wiemy za co Ropuch został skazany. Coś mi jednak mówi, że jego wina nie jest taka czarno-biała, że jest w niej sporo odcieni szarości. Może namieszał tu coś niefortunny zbieg okoliczności? A może Stefan nie miał innego wyjścia, niż zrobić to co zrobił, czymkolwiek by to nie było? Nie wiem, kiedy dowiemy się czym Ropuch zawinił, ale z przyjemnością sięgnę po kolejne tomy. Jeśli „Skazańca” jeszcze nie znacie – koniecznie to zmieńcie!

Przeczytane: 14.02.2017
Moja ocena: 8/10

czwartek, 16 marca 2017

"Poniedziałkowe dzieci" Patti Smith (10/2017)

Fajna babka z tej Patti.

Wstyd się przyznawać, ale nie miałam pojęcia kim jest Patti Smith… Jasne, znam ‘Because the night’ ale jakoś nigdy nie uznałam za stosowne, żeby sprawdzić kto za tą piosenką stoi… Naprawdę mi wstyd.

W ubiegłym roku czytanie biografii (tudzież autobiografii) w ogóle, ze szczególnym uwzględnieniem biografii nieznanych mi osób, okazało się świetnym wyborem. Poznałam wiele kompletnie nieznanych mi osób i dowiedziałam się ciekawych rzeczy o osobach, które, jak mi się wydawało, znałam. Idąc za ciosem, gromadziłam tytuły biografii, na które w różnych miejscach się natykałam. Biografia wydana przez ‘Czarne’ również wyglądała obiecująco. I ogromnie się cieszę, że po nią sięgnęłam.

Patti Smith nie dała się zwariować. Nie stoczyła się, nie szła na łatwiznę, nie ulegała wręcz obowiązkowym w jej świecie używkom (no, przynajmniej nie ma o tym mowy w tej części jej autobiografii). Ano właśnie, w tej części. Bo Patti poszła dalej i powstały kolejne książki opisujące jej  życie. „Poniedziałkowe dzieci” opowiadają tę część życia, w której obecny był jej serdeczny przyjaciel, Robert Mapplethorpe. Patti i Robert – nierozłączni, z jednej strony podobni i zmierzający do tego samego celu, z drugiej strony inni, i do wspólnego celu zmierzający różnymi drogami, każdy po swojemu.

Patti polubiłam już od pierwszych stron, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Tak było do końca książki. Powtórzę się, ale naprawdę fajna dziewczyna wyłania się ze stron tej autobiografii. Napisane jest to dobrze stylistycznie, ciekawie, wciągająco. Do tego Nowy Jork przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, Andy Warhol, niby wprost i bez owijania w bawełnę, ale momentami poetycko i dogłębnie o sztuce i środowisku artystycznym tamtych czasów.

Podobało mi się wszystko – autorka, klimat, tło społeczne. To się po prostu świetnie czytało. 

Przeczytane: 8.02.2017
Moja ocena: 8/10

wtorek, 7 marca 2017

5na1 "Góra Tajget" Anna Dziewit – Meller (16/2017)


To już dwunasta książka, jaką recenzujemy w ramach projektu #5na1. Ależ ten czas leci!

Śląsk. Sebastian, świeżo upieczony ojciec, mimowolnie zostaje wciągnięty w wydarzenia z przeszłości. A właściwie w wygrzebywanie wydarzeń z przeszłości. Sebastian zastanawia się, po co wracać do czegoś co było i minęło. Przecież teraz jest dobrze, ma rodzinę, aptekę, względny spokój. A tu nagle stary nauczyciel wymiata spod dywanu zapominane powoli czasy wojny, niewygodne wydarzenia. Dla niektórych niewygodne, bo brali w nich udział. Dla innych niewygodne, bo zakłócają ich teraźniejszy spokój. Sebastian chciałby odwrócić głowę od dawnych nieszczęść. Po co psuć własne szczęście brzydkimi obrazkami czyjegoś nieszczęścia. Sebastian nie jest jednak asertywny i stary nauczyciel szybko wciąga go w swój plan. Na domiar złego, Sebastian dowiaduje się również, że tu gdzie on ma dziś aptekę, w czasie wojny był szpital. I to nie byle jaki szpital, a taki, w którym na dzieciach prowadzono eksperymenty medyczne.
W tym samym czasie Sebastian zaczyna czuć strach, bo zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie ochronić swojego dziecka przed wszystkimi pułapkami świata. Szczęście bycia ojcem zostaje zmącone obawą o życie córki. Trochę na wyrost, ale Sebastian coraz wyraźniej dostrzega zagrożenia czyhające na jego dziecko.

***
Najbardziej poruszyła mnie historia Rysia. Szłam z Rysiem przez ten szpitalny korytarz, a wcześniej pędziłam z nim na motorze. Wiecie, dość szybko wiedziałam gdzie Rysiu zmierza i co Rysia czeka, ale jakoś tak… Potwierdzenie domysłów przyszło dopiero po kilku stronach rozdziału o Rysiu i szybko czytałam, linijkę za linijką, bo podświadomie czekałam na potwierdzenie tego, co przecież było pewne. Ryszard jest dziś ojcem, dziadkiem. Swoją historią nie zawracał nikomu głowy, bo i po co, to dawno było, dziś jest dziś.
Cieszyłam się z Zefką, kiedy wyjechała do Emmy i dowiedziała się, jak to jest być kochaną. Smuciłam się z Zefką, kiedy musiała wracać na Śląsk. No i jak się okazało, nic dobrego na tym Śląsku na nią nie czekało. Zefka przetrwała, do samej starości i śmierci nie lubiła tylko pytań o to, czemu nigdy nie miała dzieci. 
Z dziennikarzem w mieszkaniu doktor Luben siedziałam spokojnie i piłam herbatę. Przyglądałam się jak starsza pani, oprawca dzieci, szykuje się na wyjście do opery. Przecież to takie dostojne. A nikt nie mówił, że zwyrodnialcy nie mogą kulturalnie spędzać wieczoru. A przyznać trzeba, że choć do eleganckiej starszej pani to nie pasuje, to zwyrodnialcem musi być prawdziwym, skoro nie bardzo potrafi dostrzec zło w swoich czynach, a w samej sobie winy nie znajduje. Doktor Luben jest miłośniczką muzyki i wydarzenia z przeszłości nie będą jej spędzać snu z powiek. Było minęło.

*** 
Po wizycie u Sebastiana i nauczyciela Zgierskiego u prezydenta miasta, okazuje się, że dziś te historie nie są potrzebne. Po co jakaś tablica upamiętniająca ofiary? Oczywiście, to ważne, bla bla bla i inny urzędniczy bełkot, urząd niby rozumie, ale przecież nie może sam decydować, są inne wydatki, jak sami rozumiecie ważniejsze, a poza tym, co było to było, teraz należy patrzeć w przyszłość. Klomby trzeba posadzić, a nie zajmować się hitlerowską akcją T4. Ach, bo ja wspomnieć zapomniałam, że to właśnie wokół akcji T4, akcji polegającej na „eliminacji życia niewartego życia” dzieje się „Góra Tajget”. Dziecko ma szpotawą stopę? Zapraszamy do Lublińca, tam dziecko umrze na niedowład serca. To nic, że serce jak dzwon ma, już doktor Luben sobie z tym poradzi.

*** 
To nie tak, że ta książka powaliła mnie na kolana. Nie rozedrgała mnie, nie odebrała mi mowy, nie jest wybitna. Ale jest to powieść ważna, bo choć temat zbrodni nazistowskich można by już nazwać oklepanym, to uważam, że akurat książek o tym nigdy za dużo. A ta książka wyszła lepiej niż nieźle, jest udana.
Stylistycznie nieźle, odpowiadał mi sposób narracji autorki, ale przyznaję, że bardziej skupiałam się na samej historii niż na języku i stylistyce.



No a na koniec łyżka dziegciu… Wydanie wydaje się być ładne. Prosta okładka, skromna, na grzbiecie ten sam ‘obrazek’ co i z przodu. Dobrze się to wszystko komponuje. Litery duże, wszystko przejrzyste. No i klops, którego nie lubię nawet w mailach służbowych, a w książkach to już wcale nie akceptuję… Podwójne spacje… Na pierwszych trzech stronach było ich kilkanaście! Jedno można nazwać wpadką, ale tyle? Zresztą, sami zobaczcie jak to wygląda... Razi mnie z daleko takie coś, wierzcie mi, zęby same mi zgrzytały przy każdym kolejnym takim kwiatku. Na całe szczęście, dalej było lepiej i podwójne spacje zniknęły. W innym wypadku, ciężko byłoby mi przeczytać całość… Ale na półce książka ładnie będzie wyglądała. 

Język: 4
Emocje: 4,5
Pomysł: 4
Akcja: --

Przeczytane: 7.03.2017
Moja ocena: 8/10

Recenzje pozostałych blogerów biorących udział w projekcie znajdziecie tutaj: