piątek, 24 lutego 2017

"Latarnik" Camilla Läckberg (9/2017)

Saga o Fjällbace; tom 7

Wersja słuchana. Szkoda oczek na inną formę takiej lektury. Większość tomów tej serii słucham, czyta Marcin Perchuć. I ja go nawet lubię jako aktora. I może lektorem mógłby być dobrym, ale… Kiedy tatuś wraca do domu po pracy i pięcioletnia dziewczynka radośnie go wita, biegnąc ku niemu i wołając „taaatooo!” powinno to brzmieć wesoło, a nie jak charczące tchnienie konającego staruszka. A tak niestety właśnie brzmiało. No nic, jeden tom raz na pół roku jakoś daję radę wysłuchać, choć przyznam, że jestem tym lektorem zmęczona pod koniec audiobooka.

Ciało zamordowanego Matsa Sverina zostaje znalezione w jego mieszkaniu - to daje początek sprawie, którą zajmować będzie się Patrik. W tym samym czasie na wyspę Gråskär nieopodal Fjällbacki przybywa młoda kobieta z synem. Wkrótce Patrik i Erika, każde w inny sposób, zaczną dokopywać się do przeszłości Matsa i młodej matki. Czy coś łączy te historie? Erika i Patrik będą nad tym pracować.

Nie wszystko się tam kleiło, nie wszystko było logiczne. Jak to w tej sadze, historia współczesna przemieszana jest z historią z przeszłości. Tyle tylko, że tym razem nie widzę w tym sensu. Jakiekolwiek próby szukania logicznego powiązania tych opowieści są dla mnie bezcelowe. Ja nie widzę żadnego motywu wspólnego, ot dwie osobne historie, średnio ciekawie wyglądające w jednej powieści.

Współczesny wątek kryminalny – sam w sobie nie najgorszy, nawet ciekawe niektóre motywy. Momentami przewidywalne, ale całościowo ujdzie.

Dużo (za dużo) życia prywatnego Eriki i Anny. Dramaty, które wkroczyły do akcji dobre by były na osobną powieść. Jako tło do kryminału są zbyt wyraziste, zbyt nachalne, za bardzo przesłaniają główny wątek. Czyli jeszcze dobitniej niż dotychczas autorka utwierdziła mnie w przekonaniu, że jej książki to powieści obyczajowe z wątkiem kryminalnym, a nie kryminały.

Cała saga nie należy to literatury wybitnej. Jest bardzo prosta, nieskomplikowana, niewymagająca. Nie wiedzieć czemu, do tej pory miałam do niej jednak jakąś słabość, takie moje ‘guilty pleasure’ to było. Ten tom jednak jest nieudany zarówno pod względem obyczajowym, jak i połączenia historii współczesnej z tą z przeszłości.

Zmęczę tę sagę do końca, ale żebym Wam to polecała, to nie powiem…

Przeczytane: 4.02.2017
Moja ocena: 5/10

poniedziałek, 20 lutego 2017

"Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy" Swietłana Aleksijewicz (8/2017)

      „Po blokadzie wiem, że człowiek może jeść wszystko. Ludzie jedli nawet ziemię… Na bazarach sprzedawano ziemię z rozbitych i spalonych magazynów żywnościowych imienia Badajewa, ceniona była zwłaszcza ziemia, na którą wylał się olej słonecznikowy, albo ziemia przesiąknięta spalonymi powidłami. Jedna i druga dużo kosztowały. Nasza mama mogła kupić tylko najtańszą ziemię, na której stały beczki ze śledziami, ta pachniała tylko solą, chociaż soli w niej było mało. Został sam zapach śledzi.
      Za to parki leningradzkie były bezpłatne, więc szybko je objedzono. Cieszyć się widokiem kwiatów… Po prostu cieszyć… Tego nauczyłam się stosunkowo niedawno…”

Wspomnienia wojenne.
Dziś dorośli, dzieci podczas wojny. 
Nie zrozumcie mnie źle – książka jest poruszająca a historie tu opowiadane przepełnione są ogromem okrucieństwa, jakie niesie ze sobą wojna, ale od połowy miałam wrażenie,  że wszystkie one kręcą się wokół tego samego i są do siebie dość podobne. I w gruncie rzeczy tak jest – dzieci zapamiętały krzywdę wyrządzaną ich rodzinie, to, co działo się z mamą, tatą czy rodzeństwem. To naturalne, temu nie ma się co dziwić, ale jednocześnie sprawia to wrażenie czytania w kółko tej samej historii. 

Nie potrafię i nie chcę sobie wyobrażać takiego dzieciństwa, oglądania tego, jak oprawca rozprawia się naszymi najbliższymi. Po raz kolejny, Swietlana Aleksijewicz przypomina mi, jak paskudnym doświadczeniem i niewyobrażalnym okrucieństwem jest wojna. 
Wiem, że się powtarzam, ale jak po każdej takiej lekturze dziękuję Bogu, za to że żyję w dzisiejszych czasach i że tak przerażające wydarzenia nie są moim udziałem. 

Tym razem ‘czytałam’ uszkami, czyli słuchałam bardzo, bardzo dobrej interpretacji Krystyny Czubówny. Stworzona jest ona do czytania takich reportaży. Niesamowicie przejmująco, z ogromnym wyczuciem. Nie przepadam za słuchaniem reportaży czy wspomnień, bo nie każdy lektor potrafi zrobić to dobrze, z takim dopasowaniem się do czytanych słów. Pani Czubówna robi to jednak cudownie. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że ta interpretacja trafiła do mnie bardziej, niż gdybym sama to przeczytała. 

Książka jest przejmująca, ale bardziej poruszyła mnie „Czarnobylska modlitwa” i „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” tej samej autorki. Nie chcę niczego tym wspomnieniom zarzucić, ale w gruncie rzeczy, są one do siebie dość podobne. Mimo to, warte przeczytania, co każdemu polecam.

Przeczytane: 25.01.2017
Moja ocena: 7/10

czwartek, 16 lutego 2017

"Córka Robrojka" Małgorzata Musierowicz (6/2017)

Jeżycjada, tom 11

Ugh… Z dotychczas przeczytanych części Jeżycjady, ta dostaje ode mnie najniższą ocenę… Nie ujęło mnie prawie nic. Wątek tytułowej córki Robrojka, Belli, nudny jak flaki z olejem. Przeszczep (kto autorce wymyśla te ksywki?!), motyw z krasnalami ogrodowymi, fajerwerki na styropianowej łódce – no porażka. Flaki z olejem. Początkowo czekałam, że to się jakoś rozkręci, że przecież musi coś dalej z tym być (poza oczywistą od początku, acz ujawnioną na końcu, nicią sympatii miedzy Bellą i Przeszczepem), ale nie, nic z tych rzeczy. Kolejne przygody nastolatków nudne i coraz nudniejsze. A niestety, stanowiły znaczącą, większą część książki. 

Sam Robrojek – no cóż… Szkoda go trochę, ale swojemu ‘koledze’ Majchrzakowi mógłby się jakoś postawić. A tak, siedzi cichutko i co się stanie to się stanie.

Jedynie Natalia i jej dziwna sympatia do Robrojka była czymś, co dla mnie uratowało choć odrobinkę z całej książki. To jedyny jasny punkcik. Choć może mały, ale jednak był to jakiś przebłysk czegoś nie do końca nudnego i nijakiego. 

Miłe były też momenty, w których pojawiała się mama Borejko – choć w „Córce Robrojka” tych momentów było niestety niewiele. 

Przykro mi bardzo, że muszę tak nisko ocenić jakąkolwiek część Jeżycjady (i proszę mi teraz nie mówić, że będzie jeszcze gorzej!), no ale w mojej opinii nie udała się autorce ta część…

Przeczytane: 15.01.2017
Moja ocena: 5/10

poniedziałek, 6 lutego 2017

5na1 "Istota zła" Luca D’Andrea (7/2017)


Kurczę, coś w tej książce jest, że nie był to dla mnie typowy kryminał. Nie umiem tego nazwać, ale było to jakieś inne. Niepokojące. Tajemnicze bardziej, niż kryminały zazwyczaj. Magnetyczne na tyle, że choć daleko mi do zachwytów, daję ocenę 7/10.

Dolomity, górskie pasma budzące zachwyt i grozę. Piękne i niebezpieczne. To tu będzie działa się akcja. Sama sceneria wprowadza klimat niepokoju. Tak będzie przez całą książkę, choć treść i akcja będą mieć swoje wzloty i upadki.
Jeremiasz Salinger, wraz z żoną Annelise i córką Clarą przenoszą się do wioski u podnóży Dolomitów, do Siebenhoch w Południowym Tyrolu. To rodzinna miejscowość Annelise i to tu Salinger miał realizować się jako dokumentalista.

Powieść wciągnęła mnie od początku i tak było do połowy książki. Potem już tendencja spadkowa, z kulminacją w zakończeniu.

Po raz kolejny uważam, że porównania i zachwyty typu „drugi King!” szkodzą książce. Bo ani z D’Andrei póki co żaden drugi King, ani z „Istoty zła” powalający thriller. Powieść jest przyzwoita, ale nazwałabym ją raczej obyczajowo-psychologiczną, niż thrillerem. Poza drobnymi wyjątkami, nie było tu niczego, co przyprawiało o dreszcze. Rozwój akcji i stopniowanie napięcia (właściwie to jakiego napięcia?) dalekie od Kinga. Tak naprawdę, najbardziej przerażające momenty to sam początek książki. To, co mamy później nazwałabym opisem różnych stadiów zespołu stresu pourazowego oraz tego, jak radzi sobie z tym główny bohater i jego rodzina. Wpleciona w to zostaje historia sprzed trzydziestu lat, która nieco urozmaica akcję, jest nawet ciekawa ale choć pojawiają się makabryczne opisy, nie wywołała u mnie dreszczy przerażenia. Historia ta staje się poniekąd obsesją Jeremiasza, jednak mnie samej bardziej przypomina opowieść, jaką dziadek snuje podczas wieczoru ze swym kilkunastoletnim wnukiem – to takie detektywistyczne podążanie śladem zbrodni, przemieszane z lokalnym folklorem i odrobiną mistycyzmu. Ja słuchając takiej historii patrzyłabym na nią z przymrużeniem oka – wierząc dziadkowi, że takie wydarzenia miały miejsce, ale zakładając też, że dziadek nieco opowieść podkolorował, dodał coś od siebie, urozmaicił historię miejscowymi wierzeniami. Zresztą, tak to jest z historiami powtarzanymi od dziesiątków lat – z czasem one ewoluują i choć fakty pozostają faktami, to otoczka ulega zmianom.   

Zakończenie nieco rozczarowuje. Trochę oderwane od całości książki. I pomysł, i wykonanie poniżej poziomu pierwszej połowy książki. 

Da się napisać powieść/kryminał/thriller bez wulgaryzmów i romansów? Da się! Za to dla autora duży plus ode mnie.

Przeczytajcie – choć autor chciał zmieścić tu za dużo wątków, nie zawsze spójnych, i choć nie jest to drugi King, to powieść jest przyzwoita i klimatyczna. No mówiłam, że chociaż mam sporo do przyczepienia się, to coś w tej książce przyciąga.

Przez całą powieść główny bohater bawi się ze swoją córką w słowne zgadywanki. To i się teraz tak pobawię.
10 liter. Przeciętne.
13 liter. Przyciągające.
11 liter. Nie thriller.
18 liter. Nie wierzcie okładce.

Notabene, okładka całkiem niezła. 

Przeczytane: 17.01.2017
Moja ocena: 7/10

Recenzje pozostałych blogerów biorących udział w projekcie znajdziecie tutaj:

niedziela, 5 lutego 2017

"Ch...owa Pani Domu" Magdalena Kostyszyn (5/2017)

Auć. Nie tak miało być… Miało być śmiesznie, zabawnie, na luzie, szybko. Szybko było, owszem. Na luzie? Nie wiem czy nie aż za bardzo i zamiast śmiesznie było nudno. Az szkoda o tym pisać, bo wyżywać się nie chcę, a pochwały jakoś żadne do głowy mi nie przychodzą. 

Nie wiem co poszło nie tak, ale profil Ch..owej Pani Domu na fb lubię, a tu może raz się roześmiałam. 
I owszem, niby identyfikuję się ze sporą liczbą przedstawionych przypadków, słodycze kocham miłością nieskończoną, a fotel uważam za najlepszą szafę jaką ludzkość wymyśliła. Tyle tylko, że to nie sprawiło, że książka wydała mi się fajna (‘dobra’ tu nie pasuje, bo ta książka z założenia dobra być nie może; może być śmieszna, zabawna albo fajna właśnie).

Rzuciło mi się w oczy dość częste „boże” lub „jezu” uparcie pisane przez autorkę małą literą. Już myślałam, że zepsuł jej się Caps Lock (wszak Jezus to imię, nawet jeśli dla autorki nie jest znaczącą postacią). Ale nie, Caps Lock działał, bo już „Excel”, „Motywatorka Przyziemnej Codzienności”, „YouTube” czy „Dzień Ręcznika” zasłużyły na wielką literę. Może i dla niektórych to pierdoła, ale bardzo mnie takie rzeczy rażą. 

Świadomie po tę książkę sięgałam. Miałam nadzieję na nieco rozrywki w ironicznym wydaniu. Nie wyszło. 

Przeczytane: 14.01.2017
Moja ocena: 5/10