poniedziałek, 18 września 2017

"Lawa, owce i lodowce. Zadziwiająca Islandia" Agnieszka Rezler (54/2017)


To nie jest książka o Islandii. To jest książka o rodzinnej wyciecze pani Agnieszki na Islandię. Po co było z tych wspomnień robić książkę? Nie wiem.

Nakręcona „Szeptami kamieni” szykowałam się na równie przyjemną ucztę językową, powolny, leniwy i poetycki, niczym Islandia, styl i na zakątki, których samach nie zdążyłam na tej magicznej wyspie odkryć. Poprzeczka postawiona jak do skoku o tyczce, a tu się okazało, że nawet wysokość skoku wzwyż nie została osiągnięta.

Im dalej w książkę, tym bardziej byłam przekonana, że te wakacje to pierwszy wyjazd pani Agnieszki. Przeżywała bardzo każdy etap planowania i pobytu. Przed wyjazdem przeczytała chyba cały Internet, a i tak ją wiele dziwiło (to akurat naturalne, Islandii przez zdjęcia z Internetu nie sposób poznać). Rozumiem, że planowanie wycieczek na własną rękę nie dla każdego musi był proste, ale serio, po co pisać o tym książkę? (z tą ‘własną ręką’ to też nie wiem jak było, bo jakieś biuro i przewodnik po drodze też byli). Wizja przygody znika za każdym razem, gdy autorka wspomina noclegi w hotelach. Hotele? Na Islandii? Większą przygodą jest spanie w drewnianych domkach z owcami po oknem, w guesthouse’ach na odludziu, w domach, gdzie właściciele piwnice adaptują na pokoje dla podróżników. Chciałam powiedzieć, że ja na Islandii żadnego hotelu nie widziałam, ale prawda jest taka, że nawet go nie szukałam.

Gdzieniegdzie pojawiają się wzmianki o córce, dziesięciolatce, która wypadła tu wyjątkowo niekorzystnie – przesmradza z jedzeniem, odmawia posiłków, siedzi znudzona na tylnym siedzeniu i nie ruszają jej widoki za oknem. Za to mamę i owszem, i to jak.

Przejdźmy do najbardziej drażliwego dla mnie tematu, jeśli mowa o tej książce. Coś, co w moich oczach pogrążyło ją zupełnie. To język i styl, na jaki sili się autorka. Styl niby to żartobliwy, niby luźny. W jakiejś recenzji przeczytałam, że w książce jest „spora dawka błyskotliwych spostrzeżeń i trafnych komentarzy nie pozbawionych poczucia humoru”.
Uraczę Was próbką tegoż stylu, może Wam przypadnie do gustu i tylko ja wyjdę na taką bez poczucia humoru, która nie widzi tu ani trafności, ani błyskotliwości:

„Jakby opanowanie islandzkiego było w ogóle możliwe! Islenska, ciekawy jako przedmiot obserwacji, w roli użytecznego narzędzia komunikacji jest zupełnie do niczego. Garść precelków i owadów, wstawiona w miejsce naszych swojskich sz, cz i żet, potrafi skutecznie odciąć dostęp do własnej kory mózgowej. Myślę, że ci, którzy próbowali się zasymilować poprzez naukę islandzkiego, do dziś błądzą po interiorze, jedzą porosty i uważają się za konie, a ich pozostawione w Polsce rodziny pielęgnują symboliczne groby” (s.23-24)

„Ten samochód (…) przez najbliższe kilka dni ma być naszym domem. Wiadomo jak to jest, kiedy samochód staje się domem: (…) wszystko natychmiast zaczyna się lepić. Ze schowków sterczy wczorajsze śniadanie zawinięte w mapę, na podłodze w resztkach soku marynują się ogryzki. Siedzicie na własnych okularach przeciwsłonecznych z jedną nogą w plecaku (…) Po czterech dniach zaczynacie myśleć o swoim aucie jak o samochodzie-pułapce, po pięciu jesteście gotowi spędzić kolejne wakacje z obozem wędrownym, byle dalej od auta” (s.44-45)

Nie jestem Perfekcyjną Panią Domu, w aucie miewam nieporządek (no dobrze, częściej miewam niż nie miewam), ale w wynajętym aucie na Islandii spędziłam 10 dni, przejechaliśmy (cztery dorosłe osoby) blisko 3000 km i nic nam na podłodze się nie marynowało… Więc nie, najwidoczniej nie wiemy jak to jest kiedy samochód staje się domem.

„Dymy. Nie są to jednak znaki ludzkich siedlisk, o nie. Snujące się nad ziemią szare i białe smugi to przejawy działania podziemnej kotłowni. Sygnały nadawane prosto z piekła” (s.75)

Gdybym ja tylko o tej kotłowni w piekle wiedziała przed moim wyjazdem na Islandię… Inaczej bym na to patrzyła…

„- Macie ochotę na krótki spacer? – pyta Addi. Jasne, że mamy. Od trzech dni brakuje nam poczucia, że jesteśmy choćby turystami z krwi i kości. Przewożenie się od zachwytu do zachwytu klimatyzowanym samochodem skutecznie tłumi w nas dumę konkwistadorów” (s.142)

Addi to ich kierowca i przewodnik na kilka dni. Rodzina wyjechała z hotelu i na nocleg powróci do tego samego hotelu. Może dlatego krytycznie oceniam tę książkę, że dla mnie turysta z krwi i kości, konkwistador, to zgoła coś innego, niż to, czym jest dla autorki. I po co na Islandii klimatyzacja w aucie? Tam w lipcu przy dobrych wiatrach (a właściwie przy ich braku), jest 15-16 stopni. I to w pojedyncze dni, na przemian z temperaturą między 10 a 14 stopni.

„Przecież monumentalna przyroda inspiruje. Ruchy górotwórcze oglądane przez własne kuchenne okno – cóż to za pożywka dla wyobraźni!” (s.154)

No ja rozumiem, że ruchy górotwórcze są bardziej gwałtowne niż te lądotwórcze, ale znów się z autorką rozmijamy i inaczej rozumiemy „gwałtowność”.

„Co do reszty, Islandczycy – mam na myśli tych prawdziwych, którzy śpią w zagrodzie z owcami – są chyba na co dzień zbyt zajęci, żeby zawracać sobie głowę architekturą” (s.155)

Takie żarciki ścielą się gęsto. Konia z rzędem temu, kto przy stronie 155 nie miałby ich jeszcze dość.

„Kiedy do najbliższej Ikei jest 300 kilometrów, a do salonu Vitry 1800 w linii prostej, kupowanie mebli przestaje być niedzielną rozrywką” (s.155)

No i wszystko jasne! Jak już wiem, co dla autorki jest niedzielną rozrywką, łatwiej mi zrozumieć jej ekscytację i przeżywanie wyjazdu na wakacje!

„Czyli kochają tu lampy, to pewne. Wiedzą, ile może zdziałać jeden głupi klosz i precyzyjnie wymierzony snop światła (…) Jak na to wpadli? Przecież jasny dzień wlecze się na wyspie przez dwadzieścia jeden godzin, a widok spacerowiczów w okularach przeciwsłonecznych na kwadrans przed północą nikogo nie dziwi. Próbuję rozwikłać tę behawioralną zagadkę, kiedy nagle uświadamiam sobie, że przecież mamy środek lata, a bywa tu także zima. Długa i ponura, kiedy słońce wychodzi na niecałe cztery godziny, co przecież w ogóle się nie liczy” (s.159)

To nie jedyne odkrycie na takim poziomie, jakim pani Agnieszka postanowiła podzielić się z całym światem na kartach swej książki (zamiast zapaść się pod ziemię).

„Gdzieś pod powiekami przesuwa mi się obraz szeregu wiernych przystępujących do komunii, skojarzenie – przyznaję – mocno przerysowane. Ale wszyscy mamy podobne miny, wskazujące na pewien stopień spoufalenia z Clintonem, Larssem Ulrichem i Jamesem Hetfieldem, którzy jedli tu przed nami” (s.250, 252)

Powiem szczerze – moje pierwsze myśli po przeczytaniu powyższego oscylowały gdzieś w okolicy „WTF???”. Wspominałam o ekscytacji i przeżywaniu autorki? Przeżywaniu wszystkiego? Bo ten cytat jest o kolejce przy budce z hot-dogami. Fakt, że znanymi. Że jadł tam Clinton. Ja też tam jadłam. Nie miałam miny wskazującej na poczucie spoufalenia z Clintonem, ani z nikim innym. A już na pewno ani ja, ani nikt inny w kolejce nie wyglądał jak wierny przystępujący do komunii.

Takich żenujących fragmentów wskazujących na to, jak bardzo nie jest to książka o Islandii jest tu mnóstwo. Wiem, że dużo ich przytoczyłam i mogłam Was nimi zanudzić, ale doceńcie, że jest ich tylko tyle. Zaznaczonych miałam ich co najmniej trzy razy więcej. Jest też w tym trochę mojej złośliwości… Skoro ja męczyłam się z takim językiem prawie 300 stron, to Wy z moją opinią na trzy strony dacie radę.

Ta opowieść byłaby niezła, gdybym usłyszała ją siedząc przy kawie z dobrym znajomym, który opowiadałbym mi swoje wrażenia z wakacji. Wtedy ani ten język, ani niby żarty by mi nie przeszkadzały. A tak, jakaś obca kobieta opowiedziała mi o swoich przygotowaniach i swoich wrażeniach z wycieczki. Była na Islandii, dwa razy. I dlatego postanowiła napisać książkę o kilku najpopularniejszych miejscach tej uroczej wyspy.

Może gdybym nie była na Islandii, inaczej odebrałabym tę książkę (choć nie, pewnie byłabym sfrustrowana, że zamiast o Islandii dowiedziałam się czegoś o pani Agnieszce). Jak ktoś tam jednak był, to niech daruje sobie tę lekturę.

Daję 4/10. Bo mimo wszystko, ekscytacje autorki dzieją się na Islandii. I niektóre zdjęcia były ładne (a zdjęć jest dużo). I trochę wywołało to miłe moje wspomnienia, które też mogłabym przecież w książkę zmienić (tylko po co?) i wierzcie mi, mogłoby wyjść ciekawiej; przygody mieliśmy dużo lepsze niż te, która pani Agnieszka opisuje.

Przeczytane: 2.07.2017
Moja ocena: 4/10

piątek, 15 września 2017

"Samsara. Na drogach, których nie ma" Tomek Michniewicz (53/2017)

Mam mieszane uczucia. Nie czytałam nic innego tego autora, więc nie wiem jeszcze, czy styl z “Samsary…” jest u niego taki zawsze, czy to tylko tu. Początkowy chaos i zbyt duży luz nie nastawiły mnie dobrze. Potem trochę przywykłam, ale tego nie polubiłam. Momentami autor sprawiał wrażenie nieco zarozumiałego, aroganckiego, „jakim to dzielnym backpackerem jestem”. Jakby kpił z innych podróżników i stawiał się ponad nimi.

Roger, czyli wewnętrzne 'ja' autora, też nie pomógł w zdobyciu mojej sympatii.
„To jest ten moment, kiedy muszę wam chyba przedstawić Rogera. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, Roger jest moim wyimaginowanym przyjacielem (…) Roger to uczucie, które mi czasem mówi, że coś jest nie w porządku i trzeba uciekać. Nazywajcie to, jak chcecie – intuicją, przeczuciem, lękiem, paniką. To bez znaczenia. Roger na co dzień siedzi cicho i nie odzywa się. Ale czasami zaczyna drzeć mordę, gdy wyczuwa, że coś jest poważnie nie tak.”

Wstawki typu „Trzymaj się tatusia, wejdziemy od drugiej strony”, wypowiadane do towarzysza podróży jeszcze sprawę pogarszały.

Zmanierowanie zbyt duże, jak dla mnie. Po tej książce mogłabym powiedzieć, że wielkim pisarzem to autor nie jest, ale dam mu jeszcze kiedyś szansę. Ocena 6/10 tylko dlatego, że Azję lubię i przyjemnie było zdjęcia pooglądać.

Przeczytam jeszcze ze dwie książki „podróżnicze” na takim poziomie i nabiorę przekonania, że i ja książkę mogę napisać…

Przeczytane: 1.07.2017
Moja ocena: 6/10

poniedziałek, 11 września 2017

"Duchowe życie zwierząt" Peter Wohlleben (52/2017)

Nie pochłonęło mnie to tak, jak planowałam. Nie czytałam „Sekretnego życia drzew”, nie mam więc porównania, ale ani historie o zwierzętach nie były porywające, ani sam styl autora mnie nie urzekł. Liczyłam na nieznane mi ciekawostki o zwierzakach, historyjki, o których nie mówi się głośno. Takich było raptem kilka. Treść jest dość chaotyczna, każdy rozdział o czymś zupełnie nowym. Autor powtarza się w kółko – króluje „jak już wspomniałem”. Problem również w tym, że choć czytałam raczej uważnie, to czasem nie mogłam znaleźć tego, do czego autor się odwołuje w tym „jak już wspomniałem” – czyli jednak tego nie wspominał.

To nie było złe, jednak liczyłam na coś więcej. Czyta się to szybko, ale po lekturze nie wciskałam tego do czytania rodzinie i koleżankom – a tak z reguły się dzieje, gdy przeczytam coś ciekawego lub coś, czym zachwycona nie jestem, ale ma to styl, charakter, jakiś swój pazur. Mam do tej książki stosunek obojętny, ani nie polecam, ani nie zniechęcam.

Przeczytane: 30.06.2017
Moja ocena: 6/10

czwartek, 7 września 2017

"Zabij mnie znów" Rachel Abbott (51/2017)

Z każdą stroną moja ocena tej książki spadała i spadała. To, że skończyło się na ocenie 3/10, to zasługa tylko mojego początkowego dobrego nastawienia do tej książki. Nastawienie miałam dobre, bo poprzednią książkę Rachel Abbott („Obce dziecko”) oceniłam lepiej, na 7/10.
Maggie, główna bohaterka, jest nadzwyczajną idiotką. Poza tym jest podobno prawniczką. To już pierwszy absurd. Być może przeceniam prawników, ale wydaje mi się, że są to z reguły myślący ludzie, bo jednak ich praca wymaga odrobiny wysiłku ze strony szarych komórek. Nie twierdzę, że każdy prawnik to orzeł wśród inteligentów, ale nie wierzę, żeby jakikolwiek prawnik był w stanie wykonywać swoją pracę, będąc jednocześnie tak ułomnym na rozumie jak Maggie. Ta kobieta nie wykazała się jedną racjonalną czynnością, żaden jej pomysł nie był dobry. Wszystko co robiła i co mówiła było jedną wielką głupotą.
Nie będę przytaczała wielu przykładów jej nierozumnego postępowania, bo musiałabym pół książki przepisać, powiem tylko, że wątpliwości odnośnie inteligencji bohaterki zaczęłam mieć w początkowych rozdziałach, kiedy to Maggie, już po zaginięciu męża, każdy jeden telefon odbiera słowami „och Duncan, dzięki Bogu”. Nie muszę chyba dodawać, że po drugiej stronie ani razu nie było Duncana… Nie wiem jak Wy, ale ja jak ktoś dzwoni, to raczej zaczynam bardziej standardowo i z autopsji mogę stwierdzić, że „Halo” czy „Słucham” sprawdza się o wiele lepiej. Nadzieję na to, że w Maggie są jednak jakieś pokłady rozumu straciłam w połowie książki, w momencie, gdy kobieta dziękowała istocie boskiej za założenie konta na facebook’u: „Teraz dziękowała jakiejś boskiej istocie, w którą nie wierzyła, za to, że podjęła taką decyzję”. To zdanie trudno mi opatrzyć jakimś komentarzem, więc lepiej już skończę temat głupoty Maggie. Próbkę już macie i wierzcie mi, lepiej nie będzie.

Generalnie z logiką słabo w tej książce. Wydarzenia też jakieś bez ładu i składu, naciągane, nieprawdopodobne. Natłok zdarzeń, co jedno to mniej logiczne.

Wierzcie mi, że jak podczas lektury zaczniecie sami się pytać „Gdzie sens? Gdzie logika?” to do ostatniej strony już nie przestaniecie. A zdania jak „Była pewna, że nigdy się stąd nie wydostanie, ale znajdzie go, jeśli tylko będzie miała szansę” będą jedynie kolejnym nadwyrężeniem Waszej czytelniczej cierpliwości.
Nie polecam.

Przeczytane: 25.06.2017
Moja ocena: 3/10

poniedziałek, 4 września 2017

"Kierunek Afryka. Niebanalna historia Stefana Szolc-Rogozińskiego" Maciej Klósak, Dariusz Skonieczko (49/2017)

Stefan Szolc – Rogoziński, podróżnik pochodzący z Kalisza, już jako młody chłopak miał szalony plan podboju Afryki. To ten kontynent, a zwłaszcza Kamerun, upodobał sobie Stefan. Rok 2017 jest w Kaliszu rokiem Stefana Szolc – Rogozińskiego i z tej okazji ukazała się książka „Kierunek Afryka”. Powiedziałabym, że jest to wydawnictwo dość ekskluzywne – nakład to bodajże 70 egzemplarzy – więc większość z Was może nie mieć okazji sięgnięcia po nią.

Stefan od samego początku miał wizję. Chciał, by jego wyprawa do Kamerunu była wyprawą narodową. Chciał kawałka Polski na Czarnym Lądzie. W sprawie narodowej wyprawy agitował wśród wpływowych osób zarówno na ziemiach polskich, jak i we Francji. Przeciwko całej wyprawie był ojciec Stefana, mający w Kaliszu dobrze prosperujące interesy. Naturalnym spadkobiercą miał być właśnie Stefan, który bez pozostawiania najmniejszych wątpliwości, że nie jest biznesem zainteresowany, sprzeciwił się ojcu i rozpoczął zamianę wizji podróży w realny plan.

Książka nie jest biografią ani reportażem. To taki misz-masz, na dodatek fabularyzowany. Wydarzenia czy przewijające się postacie są prawdziwe, ale jestem pewna, że przebieg poszczególnych spotkań, toczące się rozmowy i przemyślenia bohaterów, są już wymysłem autorów. Nie są to może wybitne spostrzeżenia, czasem nieco frywolne, ale tu pasują do całości.

Niesamowity jest dla mnie upór, z jakim Stefan dążył do celu. Dwudziestoletni chłopak, a jego wizja tego, co chce osiągnąć była jasna. Dokładnie wiedział czego chce i choć mogło wydawać się to szalone, uparcie realizował swój plan. Zrezygnował z wygodnego życia, jakie mogła mu zapewnić kariera w biznesie ojca, postawił wszystko na jedną kartę i wybrał podróże. Godny podziwu upór.

Do druku wkradło się nieco literówek, tudzież zgubionych literek czy przecinków. Biorąc pod uwagę specyfikę wydania, nie byłam tym specjalnie zdziwiona.

Przeczytane: 20.06.2017
Moja ocena: 6/10