Nie znam twórczości Jane Austen za dobrze (zupełnie nie wiem, jak to
się mogło stać). „Emma” to druga jej powieść, którą czytałam. Po „Opactwie
Northanger” miałam pewne obiekcje, czy dam się wciągnąć w świat przedstawiany
przez autorkę, ale „Emma” pochłonęła mnie bez reszty!
„Emma” zachwyciła mnie z kilku względów. Po pierwsze, bohaterowie
powieści są tak wyraziści i dopracowani, że nic tylko chylić czoła przed wspaniałą „robotą” autorki.
Każdy bohater stworzony i przemyślany jest od początku do końca, wszystko w każdym z nich „gra”, ich
cechy są spójne i konsekwentnie podtrzymywane przez całą powieść. Nie oznacza to wcale, że
każdego bohatera da się lubić, o nie, nie. Właściwie to całkiem spora ich
liczba działała mi na nerwy, ale nie przeszkadzało mi to w docenieniu kunsztu
Austen przy tworzeniu tychże postaci.
Po drugie, bohaterowie ci, nie tylko są wyraziści, ale też
ponadczasowi. Czyż nie znajdziemy wokół siebie jednej czy drugiej Emmy,
swatającej towarzystwo, wojującej feministki, dopóki jej strzała Amora nie
trafi? A ileż to wokół uszczypliwych i złośliwych pań Elton? Albo gaduł à la panna
Bates? To naprawdę niesamowite, że choć zmieniają się czasy, zwyczaje
towarzyskie, styl życia i bycia, to charaktery ludzi i ich typy, pozostają w
gruncie rzeczy bez większych zmian. Spójrzcie, jak zmieniło się towarzyskie
obycie – zniknęły spotkania, gdzie konieczny był osobny pokój do gry w karty,
bo inaczej nie wypada; do nowo poznanej osoby w naszym wieku zwracamy się po
imieniu, a nie jak bohaterowie „Emmy” per „panno” i „panie” aż do samego ślubu;
praca zarobkowa kobiety nie jest już tylko przykrą konsekwencją
staropanieństwa. Na każdej płaszczyźnie życie uległo zmianie, a charaktery z „Emmy” z łatwością
odnajdziemy w tej naszej zmienionej już rzeczywistości.
Czy samą Emmę polubiłam? W zasadzie tak, choć momentami ta młoda,
rozpuszczona kobietka bywała irytująca. Zwłaszcza wtedy, gdy wcale nie kryła
się z chęcią manipulowania innymi i zbytnio uzurpowała sobie prawo do
decydowania o życiu innych. Z innych bohaterów, to oczywiście wścibska i
uszczypliwa pani Elton była ciężkostrawna. Panna Bates, gadała tyle, że miałam
ochotę wyjść z pokoju, jak „słyszałam” jej wywody, no ale cóż, a moim przypadku
panna Bates, skryta na stronach książki, podążała za mną ;) Jeszcze bardziej
irytujący był pan Woodhouse… Swoją niesamowitą bojaźliwością i użalaniem się
nad nieszczęściem, jakie spotkało pannę Taylor (czyli jej zamianą w panią
Weston, w wyniku zamążpójścia) nie zaskarbił sobie mojej sympatii. Polubiłam za to bardzo pana Knightley’a oraz głos rozsądku – panią
Weston.
Och, jak ja lubię czasy z „Emmy”! XIX wiek jawi się w mej wyobraźni
naprawdę sielsko.
Gdybym tylko mogła zabrać ze sobą Kindla i dostęp raz na jakiś czas do
internetu, to chętnie przeniosłabym się w tamte czasy! :)
Przeczytane: 4.01.2015
Moja ocena: 8/10
Przeczytane: 4.01.2015
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz