Po książkę sięgnęłam przypadkiem – niespodziewanie zostałam na noc u
rodziców, nie miałam książki ani czytnika ze sobą, a moja mama ma całą półkę z
książkami Kraszewskiego. Spytałam, mama powiedziała, że zaczytywała się w
Kraszewskim swego czasu i w latach 80. kupowała wszystko jego autorstwa, co
akurat się trafiło. Nie bardzo wiem, jak to się stało, że ta cała półka z
Kraszewskim nie skusiła mnie do tej pory… Nie czytałam nic jego autorstwa (hmm,
chyba że coś w szkole, ale tego nie pamiętam).
„Półdiablę weneckie” zachęciło mnie tytułem i tym, że akurat do Wenecji
miałam lecieć. Miło więc było lądować w Wenecji w tym samym czasie, co akurat
bohaterowie w książce do Wenecji przybywali :)
Z reguły akcji powieści tu nie opisuję, ale zdaję sobie sprawę, że nie
jest to najpoczytniejsza obecnie książka, więc kilka słów o treści: Konrad,
szlachcic polski z korzeniami włoskimi, udaje się wraz ze swym węgrzynkiem,
Maćkiem, do Wenecji, poznać miasto swych przodków. W planach ma również
pielgrzymkę do Ziemi Świętej, ta jednak nie dochodzi do skutku. Obaj panowie
zakochują się pięknych pannach weneckich i tak oto autor przedstawia nam dzieje
obu bohaterów. Konrad, po szybkim ożenku z piękną Cazitą przybywa do Polski,
jednak jego ukochana tęskni za Wenecją. Choć Konrad opóźnia powrót do Włoch ile
może, w końcu ulega namowom żony i wracają do Italii. Tu znów on nieziemsko
tęskni. Nic w Wenecji nie jest w stanie zastąpić mu polskich „drzew strojących się
w brylantowe perły zamarzłej wody”, rzek pokrytych lodem, głosu bożego, który
„odzywa się szumem lasów i pól szelestem”.
O czym tak naprawdę jest książka? Znajdziemy tu miłość (fajną,
dziewiętnastowieczną, zawstydzoną spojrzeniami, gdzie dotyk dłoni jest szczytem
w relacjach damsko-męskich, na który dobrze wychowana dama może sobie pozwolić).
Znajdziemy też dużo tęsknoty za ojczyzną. Czytając powieść aż widać jak Konrad
usycha z tęsknoty. Kraszewski pisał „Półdiablę…” w Dreźnie, kiedy sam przebywał
na przymusowej emigracji, tym bardziej więc przedstawione emocje odbiera się
jako prawdziwe.
Urzekł mnie język jakim książka jest napisana – zarówno ówczesna
polszczyzna (książka napisana została w 1865 roku), jak i humor, który autor do
powieści przemycił. W powieści, już od pierwszych stron, znaleźć można mnóstwo
stwierdzeń, jakże prawdziwych i dzisiaj. Fragment jak poniżej, z pierwszej
strony powieści, zaskoczył mnie niesamowicie – toż to słowa, które dziś
mogłabym wypowiedzieć, 150 lat po tym, jak zostały napisane!:
„Dawne czasy i u nas, i wszędzie obfitsze były w oryginały, i nie było
jeszcze tej łatwości przebiegania świata, która dziś ściera piętna, ogładza
obyczaje, przenosi ludzi, a za nimi jakiś ogólny ton europejski, który w
istocie zależy na tym, żeby być podobnym do wszystkich, a jak najmniej do
siebie samego. Nawet twarze tracą powoli charakter dawny, wybitniejszy,
przywdziewając jakąś maskę tandetną, którą staranne wychowanie nadaje…
Wszyscyśmy do siebie podobni, z małymi różnicami”. Od tego momentu, czyli od
pierwszej strony książki, powieść mnie ‘kupiła’ i tak pozostało do końca.
Półka mojej mamy z Kraszewskim zostanie odkurzona, bo na pewno będę go
dalej czytała.
Przeczytane: 30.06.2015
Moja ocena: 8/10
właśnie język jest ozdobą dzieł z tamtych czasów. Przy czytaniu tej książki musiałam przestawić się na specyficzny styl Kraszewskiego, ale trzeba docenić jego kunszt pisarski. Też mi się odobało
OdpowiedzUsuń