Ależ mi się lektura trafiła na początek roku…
Właściwie myślałam, że skończę czytać tę książkę w ubiegłym roku, ale nie
dawałam rady czytać tej lektury „ciągiem” i tym sposobem przeczytanie
„Zorkowni” zajęło mi blisko dwa tygodnie.
„Zorkownia” to zebrane blogowe zapiski autorki w
formie dziennika dotyczące jej wolontariatu w hospicjum. Podziwiam autorkę za to,
że choć sama doświadczyła śmierci nowonarodzonej córeczki, to ma siłę, by spędzać
czas w miejscu, gdzie codziennie ktoś odchodzi. W miejscu, gdzie trzeba mieć
niebywałą cierpliwość, być pełnym dobroci, rozumieć głębię człowieczeństwa,
takiego aż do końca, kiedy to można właściwie zacząć zastanawiać się na istotą
tego pojęcia. Podziwiam za ogrom szacunku do każdego człowieka, z jakim
przyszło jej się tam spotkać. Do człowieka, nie do pacjenta. Do Basi, Kazia, do
pana Zenka. Urzeka prostota i zwykłość, której często brak w szpitalach, gdzie
człowiek jest pacjentem, kolejnym numerkiem, tym z trójki albo z izolatki. Tu
każdy bohater ma imię, ma historię. Wzrusza to, że to co najprostsze,
najzwyklejsze urasta często do rangi nieosiągalnego – posiedzenie z kimś
godzinkę czy dwie, porozmawianie o dawnych czasach, czasem tylko potrzymanie za
rękę czy pogłaskanie po głowie – rzeczy zwykłe, ale ludziom w hospicjum
najpotrzebniejsze. Znaczenie tych drobnych gestów uwypukliło się zwłaszcza po
wspomnieniach autorki z jej wizyt w ‘zwykłym’ szpitalu, gdzie pielęgniarkom nie
zawsze się chciało (nie miały czasu?) udrożnić kroplówkę, oczyścić rurkę.
Urzekł mnie styl pisania autorki, krótkie zdania,
czasem pojedyncze słowa. Gra słów, zaskakujące skojarzenia, nietuzinkowe
metafory. Prostota w każdym zdaniu. Do pisania o rzeczach trudnych nie potrzeba
patosu i wyszukanych słów.
Przeczytane: 3.01.2016
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz