To nie jest książka o Islandii. To jest książka o
rodzinnej wyciecze pani Agnieszki na Islandię. Po co było z tych wspomnień
robić książkę? Nie wiem.
Nakręcona „Szeptami kamieni” szykowałam się na równie
przyjemną ucztę językową, powolny, leniwy i poetycki, niczym Islandia, styl i
na zakątki, których samach nie zdążyłam na tej magicznej wyspie odkryć.
Poprzeczka postawiona jak do skoku o tyczce, a tu się okazało, że nawet
wysokość skoku wzwyż nie została osiągnięta.
Im dalej w książkę, tym bardziej byłam przekonana, że te
wakacje to pierwszy wyjazd pani Agnieszki. Przeżywała bardzo każdy etap
planowania i pobytu. Przed wyjazdem przeczytała chyba cały Internet, a i tak ją
wiele dziwiło (to akurat naturalne, Islandii przez zdjęcia z Internetu nie
sposób poznać). Rozumiem, że planowanie wycieczek na własną rękę nie dla
każdego musi był proste, ale serio, po co pisać o tym książkę? (z tą ‘własną
ręką’ to też nie wiem jak było, bo jakieś biuro i przewodnik po drodze też
byli). Wizja przygody znika za każdym razem, gdy autorka wspomina noclegi w
hotelach. Hotele? Na Islandii? Większą przygodą jest spanie w drewnianych
domkach z owcami po oknem, w guesthouse’ach na odludziu, w domach, gdzie
właściciele piwnice adaptują na pokoje dla podróżników. Chciałam powiedzieć, że
ja na Islandii żadnego hotelu nie widziałam, ale prawda jest taka, że nawet go
nie szukałam.
Gdzieniegdzie pojawiają się wzmianki o córce, dziesięciolatce,
która wypadła tu wyjątkowo niekorzystnie – przesmradza z jedzeniem, odmawia
posiłków, siedzi znudzona na tylnym siedzeniu i nie ruszają jej widoki za
oknem. Za to mamę i owszem, i to jak.
Przejdźmy do najbardziej drażliwego dla mnie tematu, jeśli
mowa o tej książce. Coś, co w moich oczach pogrążyło ją zupełnie. To język i
styl, na jaki sili się autorka. Styl niby to żartobliwy, niby luźny. W jakiejś
recenzji przeczytałam, że w książce jest „spora dawka błyskotliwych spostrzeżeń
i trafnych komentarzy nie pozbawionych poczucia humoru”.
Uraczę Was próbką tegoż stylu, może Wam przypadnie do
gustu i tylko ja wyjdę na taką bez poczucia humoru, która nie widzi tu ani
trafności, ani błyskotliwości:
„Jakby opanowanie islandzkiego
było w ogóle możliwe! Islenska, ciekawy jako przedmiot obserwacji, w roli
użytecznego narzędzia komunikacji jest zupełnie do niczego. Garść precelków i
owadów, wstawiona w miejsce naszych swojskich sz, cz i żet,
potrafi skutecznie odciąć dostęp do własnej kory mózgowej. Myślę, że ci, którzy
próbowali się zasymilować poprzez naukę islandzkiego, do dziś błądzą po
interiorze, jedzą porosty i uważają się za konie, a ich pozostawione w Polsce
rodziny pielęgnują symboliczne groby” (s.23-24)
„Ten samochód (…) przez
najbliższe kilka dni ma być naszym domem. Wiadomo jak to jest, kiedy samochód
staje się domem: (…) wszystko natychmiast zaczyna się lepić. Ze schowków
sterczy wczorajsze śniadanie zawinięte w mapę, na podłodze w resztkach soku
marynują się ogryzki. Siedzicie na własnych okularach przeciwsłonecznych z
jedną nogą w plecaku (…) Po czterech dniach zaczynacie myśleć o swoim aucie jak
o samochodzie-pułapce, po pięciu jesteście gotowi spędzić kolejne wakacje z
obozem wędrownym, byle dalej od auta” (s.44-45)
Nie jestem Perfekcyjną Panią Domu, w aucie miewam
nieporządek (no dobrze, częściej miewam niż nie miewam), ale w wynajętym aucie
na Islandii spędziłam 10 dni, przejechaliśmy (cztery dorosłe osoby) blisko 3000 km i nic nam na
podłodze się nie marynowało… Więc nie, najwidoczniej nie wiemy jak to jest
kiedy samochód staje się domem.
„Dymy. Nie są to jednak znaki
ludzkich siedlisk, o nie. Snujące się nad ziemią szare i białe smugi to
przejawy działania podziemnej kotłowni. Sygnały nadawane prosto z piekła”
(s.75)
Gdybym ja tylko o tej kotłowni w piekle wiedziała przed
moim wyjazdem na Islandię… Inaczej bym na to patrzyła…
„- Macie ochotę na krótki
spacer? – pyta Addi. Jasne, że mamy. Od trzech dni brakuje nam poczucia, że
jesteśmy choćby turystami z krwi i kości. Przewożenie się od zachwytu do
zachwytu klimatyzowanym samochodem skutecznie tłumi w nas dumę konkwistadorów” (s.142)
Addi to ich kierowca i przewodnik na kilka dni. Rodzina
wyjechała z hotelu i na nocleg powróci do tego samego hotelu. Może dlatego
krytycznie oceniam tę książkę, że dla mnie turysta z krwi i kości,
konkwistador, to zgoła coś innego, niż to, czym jest dla autorki. I po co na
Islandii klimatyzacja w aucie? Tam w lipcu przy dobrych wiatrach (a właściwie
przy ich braku), jest 15-16 stopni. I to w pojedyncze dni, na przemian z
temperaturą między 10 a 14 stopni.
„Przecież monumentalna
przyroda inspiruje. Ruchy górotwórcze oglądane przez własne kuchenne okno – cóż
to za pożywka dla wyobraźni!” (s.154)
No ja rozumiem, że ruchy górotwórcze są bardziej
gwałtowne niż te lądotwórcze, ale znów się z autorką rozmijamy i inaczej
rozumiemy „gwałtowność”.
„Co do reszty, Islandczycy –
mam na myśli tych prawdziwych, którzy śpią w zagrodzie z owcami – są chyba na
co dzień zbyt zajęci, żeby zawracać sobie głowę architekturą” (s.155)
Takie żarciki ścielą się gęsto. Konia z rzędem temu, kto
przy stronie 155 nie miałby ich jeszcze dość.
„Kiedy do najbliższej Ikei
jest 300 kilometrów, a do salonu Vitry 1800 w linii prostej, kupowanie mebli
przestaje być niedzielną rozrywką” (s.155)
No i wszystko jasne! Jak już wiem, co dla autorki jest
niedzielną rozrywką, łatwiej mi zrozumieć jej ekscytację i przeżywanie wyjazdu
na wakacje!
„Czyli kochają tu lampy, to
pewne. Wiedzą, ile może zdziałać jeden głupi klosz i precyzyjnie wymierzony
snop światła (…) Jak na to wpadli? Przecież jasny dzień wlecze się na wyspie
przez dwadzieścia jeden godzin, a widok spacerowiczów w okularach
przeciwsłonecznych na kwadrans przed północą nikogo nie dziwi. Próbuję
rozwikłać tę behawioralną zagadkę, kiedy nagle uświadamiam sobie, że przecież
mamy środek lata, a bywa tu także zima. Długa i ponura, kiedy słońce wychodzi
na niecałe cztery godziny, co przecież w ogóle się nie liczy” (s.159)
To nie jedyne odkrycie na takim poziomie, jakim pani
Agnieszka postanowiła podzielić się z całym światem na kartach swej książki
(zamiast zapaść się pod ziemię).
„Gdzieś pod powiekami przesuwa
mi się obraz szeregu wiernych przystępujących do komunii, skojarzenie –
przyznaję – mocno przerysowane. Ale wszyscy mamy podobne miny, wskazujące na
pewien stopień spoufalenia z Clintonem, Larssem Ulrichem i Jamesem Hetfieldem,
którzy jedli tu przed nami” (s.250, 252)
Powiem szczerze – moje pierwsze myśli po przeczytaniu
powyższego oscylowały gdzieś w okolicy „WTF???”. Wspominałam o ekscytacji i
przeżywaniu autorki? Przeżywaniu wszystkiego? Bo ten cytat jest o kolejce przy
budce z hot-dogami. Fakt, że znanymi. Że jadł tam Clinton. Ja też tam jadłam.
Nie miałam miny wskazującej na poczucie spoufalenia z Clintonem, ani z nikim
innym. A już na pewno ani ja, ani nikt inny w kolejce nie wyglądał jak wierny
przystępujący do komunii.
Takich żenujących fragmentów wskazujących na to, jak
bardzo nie jest to książka o Islandii jest tu mnóstwo. Wiem, że dużo ich
przytoczyłam i mogłam Was nimi zanudzić, ale doceńcie, że jest ich tylko tyle.
Zaznaczonych miałam ich co najmniej trzy razy więcej. Jest też w tym trochę
mojej złośliwości… Skoro ja męczyłam się z takim językiem prawie 300 stron, to
Wy z moją opinią na trzy strony dacie radę.
Ta opowieść byłaby niezła, gdybym usłyszała ją siedząc
przy kawie z dobrym znajomym, który opowiadałbym mi swoje wrażenia z wakacji.
Wtedy ani ten język, ani niby żarty by mi nie przeszkadzały. A tak, jakaś obca
kobieta opowiedziała mi o swoich przygotowaniach i swoich wrażeniach z
wycieczki. Była na Islandii, dwa razy. I dlatego postanowiła napisać książkę o
kilku najpopularniejszych miejscach tej uroczej wyspy.
Może gdybym nie była na Islandii, inaczej odebrałabym tę
książkę (choć nie, pewnie byłabym sfrustrowana, że zamiast o Islandii
dowiedziałam się czegoś o pani Agnieszce). Jak ktoś tam jednak był, to niech
daruje sobie tę lekturę.
Daję 4/10. Bo mimo wszystko, ekscytacje autorki dzieją
się na Islandii. I niektóre zdjęcia były ładne (a zdjęć jest dużo). I trochę
wywołało to miłe moje wspomnienia, które też mogłabym przecież w książkę
zmienić (tylko po co?) i wierzcie mi, mogłoby wyjść ciekawiej; przygody
mieliśmy dużo lepsze niż te, która pani Agnieszka opisuje.
Przeczytane: 2.07.2017
Moja ocena: 4/10
To całkiem ciekawe, bo też czytałem tę książkę i mam zgoła odmienne odczucia. Język, którym posługuje się pani Rezler (bo kim jest "pani Agnieszka"? Wspomina pani w recenzji, że to obca kobieta, więc to chyba nie pani koleżanka, żeby się tak spoufalać - krytykować jest łatwo, ale podstawowe zasady grzecznościowe warto by było nadrobić) jest bardzo plastyczny i mi (czyli osobie, która nie była na Islandii) pozwolił w przystępny sposób zapoznać się ze specyfiką tego miejsca. Owszem, miejscami może humorystyczne wstawki są nieco na siłę, ale urozmaicają narrację zamiast męczyć czytelnika. Imponuje mi swoboda, z jaką Agnieszka Rezler przeskakuje do kolejnych wątków i przygód. Ciężko też czepiać się tego, że autorka książki opisuje w niej swoje podróże, czyli swoje przeżycia - przecież to nie przewodnik po Islandii, a literatura podróżnicza. Mówi pani, że w krainie ognia i lodu zebrała pani lepszy materiał na książkę. Skoro tak łatwo jest ją wydać, to kiedy będziemy mogli ją przeczytać? :) Pewnie nieprędko, bo jeśli napisanie merytorycznej i ciekawej recenzji na trzy strony (no niezupełnie, bo sporo tu było cytatów...) przynosi pani takie trudności, to nie wróżę sukcesu literackiego. I na koniec, nie wiem, czy taki był pani zamiar, ale to właśnie przytoczone przez panią fragmenty zachęciły mnie do przeczytania tej książki. Bardzo za to dziękuję, bo to była świetna lektura!
OdpowiedzUsuńPanie Krzysztofie (czy też "Panie Grabek", według Pana etykiety), każdy może mieć inne zdanie odnośnie czytanej książki. To, co Panu imponuje, mnie odpycha. To, co Panu lekturę urozmaica, mnie zniesmacza. Nie przeczytał Pan ze zrozumieniem recenzji. Nigdzie nie wspomniałam, że książkę łatwo wydać, ani że ja planuję wydać swoją. Wręcz przeciwnie :) Proszę więc na moją książkę nie czekać, bo takowej nie będzie. Nie zbierałam materiału na książkę, skąd więc twierdzenie w Pana komentarzu, że ja tak mówiłam? Oj, to wkładanie w czyjeś usta niewypowiedzianych słów nie jest ładnym nawykiem... Nie potrafię zrozumieć też, skąd Pana przekonanie, że napisanie powyższej opinii przyszło mi trudno. Znów wręcz przeciwnie - było to naprawdę łatwe i musiałam się hamować, żeby nie wyszło sześć stron :) Również proponuję nadrobić zasady grzecznościowe - zwracając się do adresata, zwroty "Pan/Pani" piszemy dużą literą :) Odnośnie Pana porad - cóż, autor publikując książkę pod własnym nazwiskiem, godzi się niejako na bycie osobą publiczną. W tym przypadku, zwrot "pani Agnieszka" nie jest żadną ujmą ani niestosownością. Pozdrawiam i cieszę się, że dzięki mnie trafił Pan na tak wspaniałą dla Pana lekturę!
Usuń