poniedziałek, 24 kwietnia 2017

"Kuba. Autobiografia" Małgorzata Domagalik, Kuba Błaszczykowski (18/2017)

Fajnie, na luzie przeprowadzona rozmowa z Kubą Błaszczykowskim.
Pewnie jestem ostatnią osobą na ziemi, która o historii z dzieciństwa Kuby dowiedziała się właściwie tuż przed ostatnimi Mistrzostwami Europy…

Niegłupi to facet. Woda sodowa zdecydowanie nie uderzyła mu do głowy.
Takiego człowieka aż chce się darzyć szacunkiem i nie jest to trudne. Ja wiem, że takie autobiografie nie są od wyciągania brudów i że każdy ma swoje za uszami, ale obraz Kuby wyłaniający się z tej książki w zupełności odpowiada moim wyobrażeniom o nim. A wyobrażenie o nim miałam (i po lekturze nadal mam) takie, że to dobry człowiek, silny, który choć przeszedł niesamowicie ciężkie chwile, potrafi pięknie żyć mimo to. Wzbudza szacunek i sympatię.

Choć za autorką, Małgorzatą Domagalik nie przepadam, to można wyczuć, że weszła w rodzinę Kuby, zdobyła jej zaufanie, zbliżyła się na tyle, na ile było to możliwe. Nie zmienia to jednak faktu, że samej autorki było w tej książce za dużo. A wszystko co było odbierałam jako „och ach jaka jestem wspaniała,  jak wszyscy mnie lubią”. Mimo wszystko, starałam się skupić na postaci Kuby. W innym wypadku, musiałabym ocenę zaniżyć. Wywiad polecam, właśnie ze względu na Kubę – autorkę starajcie się zepchnąć na drugi plan!

Przeczytane: 13.03.2017
Moja ocena: 7/10

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

"W bagnie" Arnaldur Indriðason (17/2017)

Jak coś jest islandzkie, to duża szansa, że mi się spodoba :) A przynajmniej to islandzkie coś ma ode mnie na wstępie dość duży kredyt zaufania. W przyjemnością stwierdzam, że Arnaldur Indriðason mojego zaufania nie zawiódł i kredyt mu przyznany zostaje utrzymany.

Islandię pokochałam od pierwszego dnia pobytu na tej magicznej wyspie. To, że tam wrócę, to więcej niż pewne, tym bardziej cieszy mnie, że teraz mogę tam wracać przez książki. 

Reykjavik, główne miejsce wydarzeń kryminału „W bagnie”. Mroczne, tajemnicze miasto. Grozy dodają krótkie, deszczowe, ponure dni. 

„W bagnie” to całkiem zgrabnie pokazane społeczeństwo współczesnej Islandii. Pamiętam jak przed wyruszeniem na tą uroczą wyspę czytałam o niej trochę i zaintrygowała mnie informacja o aplikacji na telefony komórkowe, która została stworzona by młodzi Islandczycy łatwo mogli sprawdzić, czy Ci, z którymi randkują są z nimi skoligaceni czy nie… Śmiałam się wtedy z tego, ale problem nie jest błahy. Islandczycy są dość znacząco odizolowani od reszty świata, ich populacja jest niewielka (ok. 330 tysięcy). Chcąc nie chcąc, wiele rzeczy, w tym również ‘wymiana materiału genetycznego’ dzieje się we własnym sosie… Powodowało to częstsze pojawianie się chorób genetycznych, w związku z tym badania genetyczne i zapobieganie chorobom o takim podłożu mocno rozwinęły się na Islandii w ostatnich latach. Nawiązanie właśnie do badań genetycznych pojawiło się w fabule „W bagnie”. To zawsze na plus, że faktyczne problemy stają się tłem społecznym książki. Poza genetyką, powieść porusza też problem gwałtu, radzenia sobie z nim, późniejszego życia kobiet dotkniętych gwałtem. 

Główny bohater na całe szczęście nie posiada super-mocy i nie rozwiązuje mrocznych tajemnic tylko za pomocą swej doskonałości – to lubię. Śledztwo prowadzone jest rozsądnie, logicznie, dość typowo. Sama zbrodnia też nie jest specjalnie wymyślna – jej powody są mocno ludzkie. Nie ma tu makabry, nie ma nadto zaskakujących zwrotów akcji, psychopatów i pościgów policyjnych. Pod tym względem „W bagnie” przypomina klasyczny kryminał, w którym wszystko opiera się na wykorzystaniu szarych komórek i instynktu detektywistycznego w prowadzonym śledztwie. 

Śledztwo prowadzi Erlendur Sveinsson, doświadczony policjant, którego poznajemy również prywatnie – a jego życie nie należy do bajkowych sielanek. Poza własnymi problemami zdrowotnymi, zmartwień przysparza mu też córka, Eva Lind – narkomanka, która właśnie dowiaduje się, że jest w ciąży. Z byłą żoną Erlendur nie utrzymuje kontaktów, podobnie z synem. Dlaczego życie Erlendura tak się potoczyło? Tego nie wiemy. „W bagnie” jest bowiem trzecią książką z cyklu o Erlendurze, pierwszą natomiast przetłumaczoną na polski. Być może kolejne tomy rzucą więcej światła na życie policjanta, bo to, że po nie sięgnę, jest pewne. Wam również polecam.

Przeczytane: 11.03.2017
Moja ocena: 7/10

piątek, 7 kwietnia 2017

6na1 „Jak pokochać centra handlowe” Natalia Fiedorczuk-Cieślak (24/2017)

Projektowi #5na1 stuknął roczek! Po roku, wraz z trzynastą naszą recenzją, zmieniamy się w projekt #6na1! Dołącza do nas Ewa, a Wy będziecie mieć jedną fantastyczną opinię więcej do czytania!

Lament uciemiężonej, umordowanej Matki Polki.
Spisane naprędce pomysły, bez składu i  ładu.
Niespójne zapiski.
Wyrywki.

Macierzyństwo jawi się tu jak kara za wszystkie popełnione grzechy.
Po tej lekturze bezdzietnym odechce się mieć dzieci, a tym co mają jedno, odechce się drugiego.
Nie ma tu chyba żadnego pozytywnego zdania o macierzyństwie. A co z urokami macierzyństwa? Z tym, że dzieci to radość? Nic w życiu nie jest łatwe, ale autorka wydaje się być zaskoczona tym, że macierzyństwo również do błahostek nie należy.

Mąż – ojciec, niby jest, ale go nie ma. W znojach macierzyństwa matce dziecka nie pomaga. Ucieka z domu kiedy może, ale to i tak pod koniec książki, wcześniej go po prostu nie ma.

Z książki wynika, że kobietom po porodzie rozum odbiera – na mnie proszę nie krzyczeć, to autorka tak kobiety – matki przedstawia. Nie mówię tu o depresji poporodowej, która niewątpliwie jest dużym problemem i jestem pewna, że lektury na ten temat są potrzebne. Wydaje mi się jednak, że temat zasługuje na nieco więcej niż dostaliśmy w tej książce.

Pomijam już wątki nielogiczne – oto dwie matki spotykają się na kawie w centrum handlowym, ale nad wózkami dzieci szepczą, żeby ich nie zbudzić. To po co do centrum przylazły? W centrum jest głośno, w kawiarence tym bardziej. W tym wszystkim szept matek na pewno będzie miał duży wpływ na sen dzieci…

Ni to powieść, ni publicystyka – to nie zarzut akurat, nie wszystko należy szufladkować i takie niejasne hybrydy mają coś w sobie. Tu jednak wyszedł wspomniany na początku niestrawny zlepek różnych historii.

No i na koniec smaczek językowy – o zgrozo! Mam wrażenie, że autorka użyła wszystkich znanych jej metafor i przymiotników (tych o zabarwieniu negatywnym; te pozytywne w słowniku tej książki nie istnieją). Literówek (przynajmniej w e-booku) – cała masa, korekty i redakcji tekstu chyba zabrakło.

“Zamykam się w sobie, kwaszę mikrourazę, co jakiś czas wylewając na ojca dziecka zupę rozgotowanych pretensji” – to jeden z wielu bardzo strasznych i straszących potworków językowych.

Nie rozumiem za co został przyznany Paszport „Polityki”.

Język: 2,5
Emocje: 1
Pomysł: 2,5 (pomysł sam w sobie dobry; pomysł na wykorzystanie pomysłu – kiepski)
Akcja: 1

Przeczytane: 26.03.2017
Moja ocena: 4/10

Recenzje pozostałych blogerów biorących udział w projekcie znajdziecie tutaj: