wtorek, 24 maja 2016

"Spotkamy się w Honolulu" Jerzy Sosnowski (33/2015)

Książka niepozorna, nieznany mi wówczas autor, sama pewnie długo bym na nią nie trafiła, ale że dostałam ją już jakiś czas temu w prezencie, to pora nadeszła, by po nią sięgnąć i bardzo, bardzo dobrze się stało.

Książka jakże inna od tych, które ostatnio czytałam. Inna w swej fabule, konstrukcji, sposobie przedstawienia akcji i bohaterów. Bardzo mi się podobała.

W powieści tej inny był nawet sposób przedstawienia katastrofy lotniczej (która de facto, wydarzyła się rzeczywiście w grudniu 1962 roku) – niesamowity opis wydarzeń, przejmujący, pokazany od strony otoczenia, a nie samego samolotu. Wywarł on na mnie ogromne wrażenie (spotęgowane tym, że czytałam to 24 marca 2015, w dniu katastrofy samolotu linii Germanwings, kiedy to drugi pilot celowo doprowadził do rozbicia się samolotu). Przeszywający do szpiku jest opis wrony ginącej na skutek rozbicia się samolotu. Aż dreszcze wywołuje, kiedy zdajemy sobie sprawę, że czytamy o umieraniu ptaka, „zamiast” o umieraniu człowieka (ktoś wcześniej pięknie tu napisał, że gawronica ginie „zamiast” człowieka).

Historia opowiada o miłości niemożliwej, którą trudno wprost nazwać miłością. Raczej tak nieśmiało, z pewnym zawstydzeniem i dystansem mówi się o zakochaniu, ale faktem jest, że czterdziestoletni Piotr i siedemdziesięcioletnia Roma robią wszystko, by spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Ciągnie ich do siebie, a wspólnie spędzany czas, choć nie zawsze obfituje w ekscytujące wydarzenia, to obojgu daje niesamowitą wewnętrzną radość i wydaje się być konieczny dla ich egzystencji. Wszystko to opisane jest przepięknie – delikatnie, z wyczuciem, bez nachalności i pośpiechu.

Historia ‘związku’ Piotra i Romy to tylko jedna z relacji międzyludzkich przedstawionych w książce, ale nie jedyna. Wysuwa się ona niewątpliwie na pierwszy plan, jest najbardziej niemożliwa i kontrowersyjna, ale poza nią, powieść ukazuje szeroką paletę relacji, jakie mogą łączyć ludzi – niestandardowa przyjaźń Piotra i Marka, obecnych współlokatorów, kiedyś nauczyciela i ucznia; znajomość Romy i Stefana, przedstawiona tak, że aż dziw bierze, że mimo wszystko małżeństwem byli; przyjaźń i tajemnicze jej zakończenie między Romą i Bellą. Poza tym, wspomniane są (nie do końca różowe, choć poprawne) relacje Romy-matki ze swoim synem i synową.

Podobało mi się  przedstawienie akcji dziejących się w dwóch różnych momentach życia Romy – w czasie jej młodości i obecnie, kiedy Roma ma już więcej niż 70 lat.

Bardzo przypadł mi do gustu sposób pisania autora, jego dbałość o szczegóły, wielopłaszczyznowość fabuły i postaci. Piękny styl, język, widać rzetelną pracę autora. Chętnie przeczytam inne powieści pana Sosnowskiego.

Przeczytane: 6.04.2015
Moja ocena: 8/10

sobota, 21 maja 2016

"My, naród" Tomasz Lis (13/2016)

Mam wrażenie, że Tomasza Lisa albo się lubi, albo bardzo nie lubi i chyba niewiele jest osób, które są gdzieś po środku. Ale może się mylę i akurat na takie osoby nie trafiłam. Ja należę do tych, które go lubią. Nie zawsze i we wszystkim się z nim zgadzam, i choć wielu jego programów telewizyjnych nie oglądałam, to to co widziałam, raczej mi odpowiadało.

Wracając do książki – trochę miałam obiekcje sięgając po nią, głównie związane z tym, na ile poruszane w niej tematy mogą być dziś aktualne (wydanie z 2008 roku). Owszem, książka z założenia dotyczyć miała nas, narodu i naszych cech, które przecież nie zmieniły się diametralnie na przestrzeni jednego dziesięciolecia, ale te nasze cechy opisane zostały w kontekście konkretnych wydarzeń politycznych. W jednym nie sposób nie zgodzić z Tomaszem Lisem – to, co opisał to w większości rzeczywiście nasze cechy narodowe, a nie tylko zachowanie pod wpływem chwili. Pisząc tę książkę dziś, autor mógłby właściwie odświeżyć wydarzenia polityczne, natomiast opis nas, Polaków, można pozostawić bez zmiany choćby przecinka. Istotną różnicą jest to, że książka została napisana przed katastrofą smoleńską, a to wydarzenie mogłoby dostarczyć Tomaszowi Lisowi kolejnych naszych przywar wartych wspomnienia w książce lub przykładów potwierdzających jeszcze dobitniej te cechy, które już w niej zawarł. Jednak jak sam autor podkreśla, cechy, o których pisze dotyczą jedynie części społeczeństwa, nie ma więc mowy o generalizowaniu. I to mi pasuje, bo generalizowania jako takiego nie znoszę.

Jedną z rzeczy, za które lubię Lisa jest podzielany przeze mnie jego pogląd, że to, co wydarzyło się w Polsce po 1989 roku i to, jak Polska w tym czasie ewoluowała to nasz ogromny sukces. Ja oczywiście również chciałabym, żeby moja pensja była większa o zero na końcu i do tego najlepiej, żeby była w euro, i żebym do każdego miejsca w Polsce mogła dojechać autostradą, ale jestem realistką i nie oczekuję, że wszystko to, co ma dziś Europa, wydarzy się u nas w 25 lat. Dodatkowo, zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy dobrze rozumieją o co chodzi w powiedzeniu „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” i wydają się zapominać, że ta cudowna i bogata Europa Zachodnia również ma swoje problemy – może wielokrotnie inne niż nasze, ale wcale nie mniejsze.

Książka napisana jest z humorem, z takim pozytywnym spojrzeniem, z dystansem. Lekka, stylowo dobra, z jedną uwagą – rzecz, która niesamowicie mnie irytowała to powtarzające się „jeśli idzie o…”. No zgrzytało mi to w uszach od połowy książki, bo pojawiało się zdecydowanie zbyt często.

Choć książka opisuje wiele naszych wad, to jest bardzo pozytywna i optymistyczna, a takich książek nigdy za wiele. Brak w malkontenctwa, narzekania, a za to pojawiają się próby zrozumienia skąd w naszym narodzie cechy takie a nie inne i co możemy z tym zrobić. Jak ktoś Tomasza Lisa nie lubi, to i książka zapewne mu nie będzie pasować, ale pozostałym – polecam.

Przeczytane: 15.02.2016
Moja opinia: 7/10

poniedziałek, 9 maja 2016

"Marzenie Celta" Mario Vargas Llosa (13/2015)

Powiem szczerze, nie wiem od czego zacząć moją opinię o „Marzeniu Celta” mojego ukochanego mistrza. Boję się, że cokolwiek nie powiem, nie będzie to w pełni oddawało tego, co w tej chwili kłębi się w mojej głowie, a już na pewno, nie będzie w stanie oddać choć cząstki geniuszu pisarskiego Llosy. Od razu uprzedzę, że pałam miłością bezgraniczną do książek tego autora, do jego stylu, języka, pomysłowości i geniuszu, więc opinia poniższa może zawierać momenty mocno subiektywne (jak właściwie każda opinia).

Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie z kilku powodów:
  • Autor znów mnie zaskoczył. To, jaką różnorodnością cechują się tematy jego powieści, wychodzi poza moje granice pojmowania ‘pisarstwa’. Powala mnie wręcz świadomość, że Llosa doskonale pisze o przeróżnych tematach, czasem nie mających ze sobą nic wspólnego i czego by się nie podjął – wychodzi mu to rewelacyjnie. Dla mnie to właśnie jedna z przesłanek jego geniuszu.
  • Sięgając po „Marzenie Celta” nie miałam pojęcia o czym powieść jest, więc znów zaskoczenie – autor pisze o faktycznie żyjącym kiedyś irlandzkim patriocie, bojowniku o wolność Irlandii, konsulu brytyjskim potępiającym w swych raportach traktowanie miejscowej ludności Kongo i Amazonii przez przybyszów z Europy.
  • Llosa bardzo obrazowo przedstawił Kongo i Amazonię oczami głównego bohatera. W obrazach tych nie brak okrucieństwa, nieludzkiej (hmm, a jednak ludzkiej) przemocy, znęcania się nad drugim człowiekiem. Kolonializm ma tu paskudną twarz. A powtarzając za Rogerem, „Kongo, znowu Kongo. Wszędzie Kongo”. Ogrom okrucieństwa przeraża i sprawia, że znów zaczynamy się zastanawiać czy są jakieś granice dla człowieczych postępków.
  • Niesamowite jest to, ile czasu i wysiłku musiał w tę powieść autor włożyć. Powieść dokładna, w której fikcja miesza się z rzeczywistością, nie brak tu wielu detali, szczegółowych opisów miejsc, przywołanych wielu nazwisk. Nie mogę wyjść z podziwu, że autorowi ‘chciało się’ aż tak zgłębić temat. To świadczy jedynie o tym, że Nobel przyznany autorowi nie sprawił, że spoczął on na laurach, a ponoblowskie powieści też mogą być genialne. Absolutnie podziwiam Llosę za to, ile pracy, serca, wysiłku wkłada w każdą swą powieść.
Dzieło godne mistrza. Polecam, choć nie łatwa i przyjemna to lektura.

Przeczytane: 7.02.2015
Moja ocena: 9/10

czwartek, 5 maja 2016

5na1 "Podpalacz" Wojciech Chmielarz (26/2016)

Projekt 5na1, odsłona druga!

Nadszedł czas na kolejną recenzję w ramach projektu 5na1. Pięciu blogerów rozprawia się z jedną książką. Tym razem poznaliśmy się z komisarzem Jakubem Mortką i razem z nim próbowaliśmy wyśledzić podpalacza grasującego w Warszawie. Czy podczas czytania był ogień? Kogo z nas "Podpalacz" zachęcił do lektury kolejnych powieści Wojciecha Chmielarza? Sprawdźcie sami!

Już myślałam, że mam przesyt kryminałów, bo zaczynały mnie one irytować – akcją, bo tak wydumana, że głowa mała i bohaterami – bo Ci główni to śledczy w jakiś sposób zdegenerowani, mroczni a jednocześnie genialni i niesympatyczni. Tymczasem trafiłam na „Podpalacza” Wojciecha Chmielarza i choć podchodziłam do tej książki nieufnie, zrażona ostatnimi kryminalnymi doświadczeniami, to powieści tej udało się mnie do siebie przekonać i sprawić, że autor trafia na moją prywatną i subiektywną listę pisarzy wartych obserwowania.

Mojej początkowej nieufności względem tej książki sprzyjała również okładka… Tak, wiem, że książki nie ocenia się po okładce i niejeden już raz widziałam jak wartościowe książki ktoś skrzywdził paskudną okładką. Podobnie było i tym razem. Reportaże Wydawnictwa Czarnego lubię niezmiernie, nie tylko za ich treść i poruszane tematy, ale również właśnie za to, jak są wydane – podoba mi się ich prosty, ale bardzo ‘schludny’ wygląd. Przy „Podpalaczu” coś jednak poszło nie tak i okładka zamiast przyciągać – zniechęca.

W zimową noc, w willi na warszawskim Ursynowie wybucha pożar, w którym ginie właściciel domu a jego żona zostaje ciężko poparzona. Przez krótką chwilę wygląda to na nieszczęśliwy wypadek, dość szybko jednak policja dochodzi do wniosku, że w zdarzeniu brały udział osoby trzecie. Tak zaczynają się poszukiwania tytułowego podpalacza, a my poznajemy komisarza Jakuba Mortkę.

Głównego bohatera polubiłam, z czego cieszę się ogromnie. Z sympatią do głównych bohaterów cykli kryminalnych ostatnio u mnie nie najlepiej. Jak wspomniałam na początku, coraz częściej wydają mi się oni do cna odrealnieni, koniecznie w jakiś sposób źli lub wypaczeni. Z radością poznaję więc kogoś takiego jak komisarz Mortka – daleki od ideału, mający swoje za uszami, ale tak po ludzku, w bardzo naturalny sposób. Najlepsze w nim jest właśnie to, że nie jest on żadnym superbohaterem, a komisarzem, który naprawdę mógłby istnieć. Wraz z rozwojem akcji poznajemy również życie prywatne Jakuba i jego problemy rodzinne. Autor wybrał dość stereotypowy i można by rzec oklepany obraz stróża prawa – rozwiedziony, z nienajlepszymi stosunkami z byłą żoną, ale starający się być dobrym ojcem, z kilkudniowym zarostem, mało zarabiający ale stawiający pracę na pierwszym miejscu, komisarz z krwi i kości, a najbardziej z charakteru i z zamiłowania. Mimo tej stereotypowości, komisarz nie jest postacią płaską i może jeszcze całkiem zgrabnie ewoluować.

Pozostałe postacie pojawiające się w „Podpalaczu”, tak jak i Mortka, są raczej wyraziste, nie ograniczają się jedynie do imienia, nazwiska i zawodu. O większości z nich dowiadujemy się czegoś więcej, każda z nich jest ‘jakaś’, z własnym charakterem, ze swoimi tajemnicami i niejasnymi historiami. Jedyne do czego mogłabym się doczepić, to do tego, że dialogi i kwestie wypowiadane przez poszczególnych bohaterów można by bardziej zróżnicować, nadać cechy charakterystyczne temu, co mówi dana postać. Jak to w życiu, każdy ma jakiś styl mówienia, ulubione słówko, manierę, która go wyróżnia. Tego w „Podpalaczu” odrobinkę mi zabrakło.

Rozwój akcji jest ciekawy, nie można mu odmówić elementów zaskoczenia przy jednoczesnym zachowaniu spójności i logiki. Kolejne wydarzenia nie biorą się znikąd, nie są naciągane, nie mamy poczucia, że autor używał grubych nici by całą historię utrzymać w ryzach. To na plus, bo męczą mnie cudowne i nieprawdopodobne zwroty akcji spotykane czasem w powieściach kryminalnych.
Historie, które się tu dzieją są wiarygodne, policja, która bada sprawę wygląda jak polska policja, gdzie niejednokrotnie stróże prawa są zmęczeni szarością posterunków i niezbyt imponującą wysokością swych pensji.
Poza głównym wątkiem kryminalnym, jakim jest poszukiwanie podpalacza, do fabuły autor wplótł dodatkowe historie. Są to zarówno mniej znaczące wątki kryminalne, jak i historie rodzinne – samego Mortki, ale też i innych bohaterów. To wszystko sprawia, że powieść jest wielopłaszczyznowa i jeszcze bardziej prawdziwa. 

Warte zauważenia jest również zakończenie powieści. Nie twierdzę, że jest ono idealnie po mojej myśli (sama nie umiem określić, czy mi się ono podoba czy nie…), ale doceniam, że jest ono inne, nie najprostsze. Nie jest to sielankowy happy end, moralnie jasny. Bardzo jestem ciekawa czy jego konsekwencje będą widoczne w kolejnych częściach.


Hegemonia skandynawskich kryminałów została złamana już jakiś czas temu, polskich autorów biorących się za ten gatunek jest coraz więcej. Raz wychodzi to lepiej, raz gorzej. Z wielką radością Wojciecha Chmielarza dodaję do tych, którym wyszło lepiej.

Przeczytane: 17.04.2016
Moja ocena: 7/10

Recenzje pozostałych blogerów biorących udział w projekcie znajdziecie tutaj:


poniedziałek, 2 maja 2016

"Policja" Jo Nesbø (12/2016)


Cykl: Harry Hole; tom 10

Wreszcie powieść Jo Nesbo, o której z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mi się podobała, a Harry Hole, o dziwo, wyjątkowo mało mnie irytował. Owszem, styl Nesbo nie zmienił się diametralnie, więc to co mi przeszkadzało w poprzednich tomach cyklu przeszkadza mi i teraz – te rozwlekłe metafory, idiotyczne porównania i nadmierne idealizowanie Harrego. Niemniej, tym razem to wszystko denerwowało mnie mniej – tak myślę, że być może po prostu przez dziewięć tomów zdążyłam nieco przywyknąć do tego, jak Nesbo pisze. Drugą spraw ą jest to, że styl Nesbo znacznie się poprawił w porównaniu do początkowych części z przygodami Harrego. Jak wspomniałam, pozostał w tych samych ramach, charakteryzuje go to co i wcześniej, ale całość nabrała ogłady, jest bardziej dopieszczona i czyta się to o wiele przyjemniej.

Nie będę zdradzać szczegółów fabuły, o tym więc tylko kilka słów. W Oslo grasuje zabójca policjantów. Ofiary i miejsca morderstw nie są przypadkowe. Zabójstwa dokonywane są w miejscach zbrodni, które wydarzyły się przed laty i nie zostały nigdy rozwiązane, a mordowani policjanci w jakiś sposób byli zaangażowani w te stare śledztwa. 

Intryga prowadzona jest niczym misternie wykonana koronka. Kolejne wydarzenia, początkowo wydające się być od siebie oderwane, łączą się w zaskakujący sposób. Atmosferę podgrzewają wydarzenia związane z Harrym Hole. Powiedziałabym nawet, że to co dzieje się wokół niego nieco zdominowało (przynajmniej od strony emocji czytelnika) wątek z zabójcą policjantów. Wspominam tu emocje czytelników, bo wydaje mi się, jeśli dotrwali oni do dziesiątego tomu, to do postaci Harrego po prostu przywykli. Zdaję sobie sprawę, że większość czytelników Nesbo kocha tego autora i ubóstwia Harrego, ja jednak do tej grupy nie należę. Mimo tego, że Harrego nie polubiłam, to się do niego przywiązałam i ciekawa byłam, jak też potoczą się jego losy, te zawodowe i prywatne.

W „Policji” akcja nie zwalnia ani na chwilę, cały czas coś się dzieje a napięcie, raz podniesione, właściwie nie opada. Cała akcja, mimo że zagmatwana i skomplikowana, nie sprawia wrażenia przekombinowanej czy nierzeczywistej. To doceniam, bo mało co odrzuca mnie od kryminałów jak grubymi nićmi szyta akcja z nieprawdopodobnymi wydarzeniami.

Podchodziłam do tej książki trochę jak pies do jeża. Fanką Harrego nie jestem, no denerwuje mnie on strasznie. Ale cóż, nie każdego bohatera muszę lubić, by z zainteresowaniem śledzić jego losy. Cieszę się bardzo, że wreszcie trafiłam na książkę Nesbo, której naprawdę mam niewiele do zarzucenia.

Zakończenie mi się podobało, zastanawiam się tylko, czy „Policja” to będzie naprawdę ostatnia część z przygodami Harrego, czy może jednak Nesbo wymyśli dla niego nowe zadania. Jak myślicie?

Przeczytane: 14.02.2016
Moja ocena: 7/10