A ja jeszcze nic Szczepana
Twardocha nie czytałam. I pewnie nie ma się czym chwalić, ale tak wyszło. Autor
na liście był już od dawna (choć nie wiem czemu, ale podświadomie odkładałam go
cały czas ‘na później’), a że u brata w biblioteczce wikarego Trzaskę
wypatrzyłam… No sami wiecie.
Pierwsze wrażenie można
zrobić tylko raz, cieszę się więc, że w przypadku Szczepana Twardocha było ono pozytywne.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to najlepsza powieść autora i że w pisarstwie
Twardocha sporo mogło ulec zmianie („Epifania” ukazały się 10 lat temu), ale
wiem też, że mogę sobie sporo obiecywać po tym, co tu wyczytałam (i oby nie
były to płonne nadzieje).
Lubię, jak nie muszę zmagać
się z dziwactwami językowymi podczas lektury, więc „Epifania” czytało mi się
naprawdę dobrze. Przyzwoity kunszt językowy, nienaganny styl i świadomość tego,
że w kolejnych powieściach może być tylko lepiej.
Trochę tu czarnego humoru,
nieco groteski, a to wszystko połączone z aspektami duchowości i wiary. Trudno
powiedzieć coś więcej bez zdradzania szczegółów fabuły.
Cieszę się, że wreszcie za
Twardocha się wzięłam, i że zaczęłam od akurat tej niedużej powieści.
Przeczytane: 3.08.2017
Moja ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz