Kiedy Kosma zaproponował nam do recenzji książkę swojego dziadka, pierwsze co pomyślałam to "super!". Ale już po minucie zmieniło się to w "słabo". No bo co będzie jak książka zupełnie mi się nie spodoba? Okaże się literackim potworkiem? Dość nieprzyjemnie jawiła mi się wizja krytycznego recenzowania książki dziadka jednego z nas, z naszej grupy 6na1. Na domiar złego, książka do najpopularniejszych nie należy, więc wyszukanie w sieci jakiejkolwiek opinii o niej było niemożliwe. Czyli bierzemy lekturę w ciemno... I choć Kosma zapewniał, że liczy na opinie szczere, nawet jeśli niepochlebne, to sami wiecie... Na całe szczęście, książka nie jest żadnym nieudanym tworem, wręcz przeciwnie - naprawdę mi się spodobała!
Bardzo lubię takie książki.
Opowieści autobiograficzne, historie z początku XX wieku, tamten język.
Książka opowiada o
dzieciństwie i młodości autora, od jego pierwszego wspomnienia w wieku
niespełna trzech lat, czyli od roku 1920, do wczesnej młodości, kiedy bohater
kończy szkołę i choć marzy o dalszej edukacji, wie, że dla niego nie będzie to
możliwe.
Poznajemy skromnie żyjącą
rodzinę bohatera – rodziców i czworo starszego rodzeństwa. Ze szczegółowych
opisów nie tylko wiemy, gdzie mieszkali, ale też jak wyglądały ich kolejne domy
– rodzina kilka razy zmieniała miejsce zamieszkania. Chłopiec zaczyna chodzić
do szkoły – wiąże się to z rozłąką z rodziną, wyjazdem do Wilna i zamieszkaniem w szkole
wraz z innymi dziećmi. W szkole jak to w szkole – bywa lepiej i gorzej. Dobrze
wychowany chłopiec, który nie wyobraża sobie, żeby nie usłuchać starszych, zostaje
skonfrontowany z brutalną prawdą – na świecie są dzieci, które słowa dorosłych
traktują nieco lżej i dodatkowo same dla siebie potrafią być podłe. Autor
opowiada nam nieco o lekcjach, ale w większej mierze skupia się na zabawie.
Dzieciaki lepią bałwany, same robią sobie lodowisko, w szaleńczym pędzie
zjeżdżają na sankach, wymijając z precyzją kolejne drzewa. Brzmi jak typowa
(czasem niebezpieczna) zabawa w
zwyczajnej szkole, prawda? Tak brzmi i zadziwia mnie to bardzo, bo nie są to
zwykłe dzieci i zwykła szkoła. To „Szkoła Powszechna Specjalna” dla dzieci
niewidomych. Bohater jako kilkuletnie dziecko bawi się niewypałem. W wyniku
wybuchu traci wzrok. Choć matka chłopca nie poddaje się w staraniach o zdrowie
syna, przebywa z nim wiele dni w szpitalu, odwiedza różnych lekarzy, nie
przynosi to oczekiwanych efektów i chłopiec pozostaje niewidomy. Uczy się życia
od nowa. To, co początkowo wydaje się przeszkodą nie do przeskoczenia, z czasem
staje łatwiejsze. Najpierw granice samodzielności dziecka są wytyczone przez
własne łóżko, potem przez pokój, dom, podwórko. Wstyd, upadki, zderzenia z
przedmiotami wokół podcinają skrzydła, ale mały się nie poddaje.
Te zwyczajne zabawy –
lepienie bałwana i zjeżdżanie na sankach – już nie wydają się takie proste,
kiedy zdajemy sobie sprawę, że uczestnicząca w nich gromada dzieci nic nie
widzi.
Dobrze jest poznawać życie
osób niewidomych, niesłyszących, wyjątkowych na swój sposób. Książkami czy
filmami o nich oswajamy się z ich istnieniem, z ich codziennym życiem.
Pamiętam, jak zaczęłam oglądać serial „Switched at birth”, gdzie jedna z
głównych bohaterek jest niesłysząca. Automatycznie włączało mi się współczucie,
kiedy tylko ona lub jej znajomi ze szkoły pojawiali się na ekranie. Nie
potrafiłam nie lubić czy pomyśleć coś niemiłego o niesłyszącym bohaterze
serialu. Jak widziałam głuchego nastolatka na skuterze, od razu chciałam go
stamtąd myślami ściągnąć i krzyknąć „Chłopie, gdzie ty się pchasz?!”. Głuchota
wydawała mi się wówczas największym nieszczęściem świata. Z czasem zaczęłam o
niesłyszących myśleć tak zwyczajnie. Dotarło do mnie, że dla nich nie jest to
największe nieszczęście, jakie może ich spotkać. Jak byli niefajni, to ich nie
lubiłam. Jak zrobili coś głupiego, to myślałam o nich nieprzyjemne rzeczy. Po
kilkunastu odcinkach stali się oni dla mnie najnormalniejszymi w świecie
nastolatkami, których odbierałam tak samo, jak tych słyszących. I tak sobie
myślę, że to właśnie może być to, czego im bardzo potrzeba – najnormalniejszego
w świecie traktowania.
„A jednak życie” pokazuje
mi zmagania innej grupy ludzi – niewidomych. Jak sam autor pisze, jego zamysłem
było to, „by nasze społeczeństwo poznało
przeżycia wewnętrzne i mechanizmy działania pewnej grupy ludzkiej, stosunkowo
nielicznej, ale ciągle nie znanej przez ogół; grupy ludzi pragnących znaleźć
zrozumienie w społeczeństwie”.
Książka powstała w latach
70., a dotyczy życia autora w latach 20. i 30. XX wieku. Zdaję sobie sprawę, że
od tego czasu wiele w życiu osób niewidomych mogło ulec zmianie. Ich wygoda
życia, edukacja, ułatwienia. Mimo tego przeskoku czasowego, książka pozwala
oswoić się z ich życiem, zobaczyć z jakimi problemami się oni borykają.
Bardzo się cieszę, że Kosma
wybrał nam tę książkę do recenzowania w projekcie. „A jednak życie” otwiera
trzyczęściowy cykl pod tym samym tytułem. Ta pierwsza część tak mi się
podobała, że chętnie przeczytam kolejne.
Przeczytane: 14.09.2017
Moja ocena: 8/10
Recenzje pozostałych blogerów biorących udział w projekcie znajdziecie tutaj:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz