piątek, 23 stycznia 2015

"Sońka" Ignacy Karpowicz (7/2015)

Oj, bardzo, ale to bardzo chciałabym usłyszeć samego autora, który opowiedziałby mi ze szczegółami, co miał na myśli pisząc tę książkę i o czym ona miała tak naprawdę być.

Rozpisałam się trochę w mej opinii, więc dla tych, co nie dotrwają do końca: rewelacją jest dla mnie to, jak Karpowicz wywiódł w pole rzeszę czytelników! Stworzył kicz, którym zachwycają i wzruszają się czytelnicy potwierdzający tym samym prawdziwość tego, co właśnie przez „Sońkę” autor nam pokazuje.

A w wersji dłuższej:
Naczytałam się o tej książce mnóstwo opinii (w znaczącej większości – pozytywnych; tych negatywnych to ze świecą szukać) i mam nieodparte wrażenie, że fenomen tej książki polega na niezrozumieniu tematu, który w dodatku wywołuje zachwyt! Z opinii czytelników wynika, że „książka jest cudowna, wspaniała, obrazowo pokazująca Kresy i miłość wojenną, tylko nie wiadomo po co autor wplótł wątek teatralny, którego nie rozumiem”. To co taki czytelnik zrozumiał z tej książki? Że to naprawdę jedynie opowieść o ciężkim życiu Soni? Coś mi się zdaje, że autor musi boki zrywać, czytając takie „słowa pochwały” o tej książce. Wg mnie tej książki nie da się zrozumieć bez zrozumienia wątku teatralnego, który właściwie stanowi oś tej książki i równie dobrze tragiczne życie Sońki można by zastąpić inną historią, a przesłanie książki nadal pozostałoby takie samo. Wątek teatralny pokazuje, jak ówczesna sztuka potrafi spłycać historie, tak by stały się one ‘atrakcyjne’ dla odbiorców. Autor słowami książki mówi o tym wprost: „No, ale, myślał, muszę położyć nacisk na uniwersalny charakter tej historii, tej opowieści, którą przeczuwam, lecz której jeszcze nie poznałem. Ta historia musi być zrozumiała przede wszystkim dla innych, wtedy stanie się zrozumiała też dla mnie.”

To, co ma się sprzedać, musi być odpowiednio podane, przez odpowiednią osobę – nie może więc to być Ignacy z Kresów – trzeba się przerobić musi na Igora Warszawiaka.
Mam wrażenie, że autor jawnie kpi tutaj ze sztuki współczesnej i autorów za wszelką cenę starających się podporządkować temu, co świat kupi. Nie jest już ważne jak dana historia wyglądała naprawdę, nie jest ważne co pisarz chciałby napisać. Ważne staje się to, co odbiorcy zaakceptują, a to może szybko przerodzić się w tworzenie chały. Powyższe mówi sam autor w powieści: „No i jakoś to wszystko musi potem wyglądać na deskach sceny. Musi poruszać. Chwytać za serce. Dusić za gardło. (…) Kicz. Bez tego jednak chyba przedstawienie się nie uda. I czy to ma znaczenie, co wzrusza? Arcydzieło czy szmira? Wzruszenie jest takie samo” (s. 194-195).

Plusem są wstawki z kresowego języka. Miłość Sońki? Pomylona tu z pożądaniem, uczucie nie mające nic wspólnego z miłością tak naprawdę (kicz w czystej postaci; efekt osiągnięty – choć wątek naiwny, to wzrusza setki czytelników).
Ogromnym sukcesem powieści jest też to, jak autorowi udało się wywieść w pole ogromną rzeszę czytelników, pomijających wątek teatralny i skupiających się jedynie na miłości Soni i Kresach.
„Zamiast kiczu widziano świadome produkowanie kiczu, Kamp nosy i pióra krytyków zwietrzyły, z czego Igor z Ignacym, już pogodzeni, sztama, się chichrali, bo to tak jakby świadome sranie różniło się kulturowo i kulturalnie od srania po prostu, z potrzeby kiszek lub głodu” (s.78).

Bo Karpowicz ‘wyprodukował’ kicz. Świadomie, ale to nadal kicz. Cieszę się, że przeczytałam to dopiero teraz, a wcześniej przebrnęłam przez morze pozytywnych opinii o książce, bo to klarowniej pozwoliło zauważyć mi sukces ‘kiczu’ Karpowicza. Naprawdę, zdumiewa mnie to bardzo. A Karpowicz chyba naprawdę musi chichrać, czytając te wszechobecne zachwyty nad książką.

Przeczytane: 18.01.2015
Moja ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz