sobota, 31 stycznia 2015

"Ziarno prawdy" Zygmunt Miłoszewski (11/2015)

Cykl: Teodor Szacki; tom 2

Bezgranicznych zachwytów, w jakie obfitują recenzje tej powieści, u mnie nie będzie.

Niestety, nie podoba mi się metamorfoza jaką przeszedł prokurator Szacki. Nie lubię go, choć po „Uwikłaniu” miałam nadzieję, że będzie odwrotnie.
Z nieco zrezygnowanego, spokojnego ojca rodziny, który owszem, pobłądził w „Uwikłaniu”, w drugiej części stał się aroganckim, nie dbającym o siebie, sypiającym z kim popadnie gburem i mizoginem (nie wiem, czy to Miłoszewski ma problem z kobietami, czy jedynie Szacki). Jest niesympatyczny i bardziej zarozumiały niż w pierwszej części.
Nie wiem, co jest poglądem Miłoszewskiego, a co jedynie Szackiego, ale Sandomierz z „Ziarna prawdy” jest miejscem nieciekawym, absolutnie nie zachęcającym mnie do odwiedzin tego miasta. Małomiasteczkowy, zaściankowy klimat, zacofani mieszkańcy, którym wszystko jedno jak zakończy się sprawa morderstw. Nawet ci Sandomierzanie profesjonalni być nie potrafią, nie to co w Warszawie. Zdrobniale nazywana szefowa, pani prokurator traktująca ofiarę morderstwa zbyt osobiście. Jak Klara jest blondynką, to w oczach Szackiego inteligentna być nie może. Jak katolik, to tylko najgorszy, zagorzały narodowościowiec, wróg Żydów. No stereotyp za stereotypem i tak przez większość powieści.  No, zacofanie na całego. Bardzo, ale to bardzo drażniło mnie przez całą książkę takie uogólnianie, stereotypowe podejście do niejednego tematu.

Mam też wrażenie, że sam Miłoszewski, zachęcony sukcesem „Uwikłania”, nieco sobie pofolgował i pozwolił sobie na sporo więcej w „Ziarnie prawdy”, co niestety nie poszło w parze z lepszymi efektami, jeśli chodzi o język i styl powieści. Niektóre z metafor lub całych fragmentów tekstu przypominały rozprawkę tudzież referat licealisty. No taki poziom. Owszem, cała powieść taka nie była, ale wydaje mi się, że w „Uwikłaniu” tego nie było, że autor jednak bardziej się starał. A tu niektóre momenty potraktowane były po macoszemu – byle coś napisać. A scena jedzenia „ptysiulków”? Co to w ogóle było? Po co?

Żeby nie było, że są same minusy – plusy jakieś też są. Powieść wciąga, szybko się czyta. Sama historia kryminalna jest dobra, podobała mi się. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, ani nawet niektórych historii po drodze. Pod tym względem nie mam powieści nic do zarzucenia.

Podsumowując – pomysł dobry, ale wykonanie – nie powaliło mnie, a wręcz rozczarowało, po tych wszystkich zachwytach, jakich o książce się nasłuchałam.

Przeczytane: 31.01.2015
Moja ocena: 5/10

wtorek, 27 stycznia 2015

"Opium w rosole" Małgorzata Musierowicz (9/2015)


Jeżycjada; tom 5

Kolejna część Jeżycjady, ale pierwsza, w której była jakaś wyczuwalna nutka smutku, choćby przez świadomość, w jakim czasie dzieją się wydarzenia z tej części (lata 80. XX wieku) i domysły, co też mogło stać się z tatą Borejko, skoro nie ma go w domu. I z rodzicami Kreski, bo ich również nie ma. 

Ida i Gabrysia już dorosłe, nie do końca z sielskim życiem. Mama Borejko posiwiała. Świat idzie do przodu, a w Jeżycjadzie przybywa bohaterów.
Kreska jest niesamowicie sympatyczną osóbką, a Genowefa (Lompke, Rompke, Bombke tudzież Pompke), choć nieco nierealna, przezabawna, wesoła, to bardzo potrzebująca czułości i zainteresowania. Nierealna, bo jakoś trudno mi wyobrazić sobie kilkuletnią dziewczynkę – czy to w dzisiejszych czasach, czy 30 lat temu, kiedy to dzieje się historia w „Opium…” – chodzącą po obcych ludziach od domu do domu, wpraszającą się na obiadek i nie budzącą podejrzeń. Jakoś nikt przez długi czas nie zainteresował się tym, czemu dziewczynka codziennie przychodzi na obiadek, co robią w tym czasie jej rodzice, czy są gdzieś w ogóle. Albo czy mała z domu nie uciekła? A czy rodzice się gdzieś o nią nie martwią? Nikt nie wpadł na pomysł odprowadzenia jej do domu i zamienienia słówka z jej rodzicami. Oczywiście nie zmienia to faktu, że uśmiałam się z Geni nieraz i że dodaje ona uroku tejże książce.

Polecam oczywiście :)

Przeczytane: 26.01.2015
Moja ocena: 7/10

sobota, 24 stycznia 2015

"Ścigany" Simon Kernick (8/2015)

Oj, nie. To nie było dobre.
Od samego początku nie miało ‘tego czegoś’ co by mnie wciągnęło, a im dalej tym gorzej. Nierealne to i nijakie. Tom Merton, oczywiście zwykły człowieczek, nieco chyba mający problem ze swoją pracą (sprzedawca oprogramowania), której szczerze nie lubi. Jeśli powieść czytałby jakiś sprzedawca oprogramowania, może poczuć się nieco dotknięty. Mało tego, bohater w połowie książki dochodzi do wniosku, że to właściwie oczywiste, że jego żona może mieć romans (czego oczywiście wcześniej nie zauważał, bo jest przecież szczęśliwym mężem i ojcem). A już akcja zatrzymania Lencha przez Bolta – no porażka na całej linii. Nie rozumiem czynów policjanta, nie wiem po co zrobił, to co zrobił, pomimo, że Bolt dość mętnie tłumaczył się sam sobie.

Marne to, jedna z gorszych powieści kryminalnych (a może bardziej sensacyjnych), jakie ostatnio czytałam. Nie będę Wam tego polecać, szkoda nawet więcej o tym pisać…

Przeczytane: 22.01.2015
Moja ocena: 4/10

piątek, 23 stycznia 2015

"Sońka" Ignacy Karpowicz (7/2015)

Oj, bardzo, ale to bardzo chciałabym usłyszeć samego autora, który opowiedziałby mi ze szczegółami, co miał na myśli pisząc tę książkę i o czym ona miała tak naprawdę być.

Rozpisałam się trochę w mej opinii, więc dla tych, co nie dotrwają do końca: rewelacją jest dla mnie to, jak Karpowicz wywiódł w pole rzeszę czytelników! Stworzył kicz, którym zachwycają i wzruszają się czytelnicy potwierdzający tym samym prawdziwość tego, co właśnie przez „Sońkę” autor nam pokazuje.

A w wersji dłuższej:
Naczytałam się o tej książce mnóstwo opinii (w znaczącej większości – pozytywnych; tych negatywnych to ze świecą szukać) i mam nieodparte wrażenie, że fenomen tej książki polega na niezrozumieniu tematu, który w dodatku wywołuje zachwyt! Z opinii czytelników wynika, że „książka jest cudowna, wspaniała, obrazowo pokazująca Kresy i miłość wojenną, tylko nie wiadomo po co autor wplótł wątek teatralny, którego nie rozumiem”. To co taki czytelnik zrozumiał z tej książki? Że to naprawdę jedynie opowieść o ciężkim życiu Soni? Coś mi się zdaje, że autor musi boki zrywać, czytając takie „słowa pochwały” o tej książce. Wg mnie tej książki nie da się zrozumieć bez zrozumienia wątku teatralnego, który właściwie stanowi oś tej książki i równie dobrze tragiczne życie Sońki można by zastąpić inną historią, a przesłanie książki nadal pozostałoby takie samo. Wątek teatralny pokazuje, jak ówczesna sztuka potrafi spłycać historie, tak by stały się one ‘atrakcyjne’ dla odbiorców. Autor słowami książki mówi o tym wprost: „No, ale, myślał, muszę położyć nacisk na uniwersalny charakter tej historii, tej opowieści, którą przeczuwam, lecz której jeszcze nie poznałem. Ta historia musi być zrozumiała przede wszystkim dla innych, wtedy stanie się zrozumiała też dla mnie.”

To, co ma się sprzedać, musi być odpowiednio podane, przez odpowiednią osobę – nie może więc to być Ignacy z Kresów – trzeba się przerobić musi na Igora Warszawiaka.
Mam wrażenie, że autor jawnie kpi tutaj ze sztuki współczesnej i autorów za wszelką cenę starających się podporządkować temu, co świat kupi. Nie jest już ważne jak dana historia wyglądała naprawdę, nie jest ważne co pisarz chciałby napisać. Ważne staje się to, co odbiorcy zaakceptują, a to może szybko przerodzić się w tworzenie chały. Powyższe mówi sam autor w powieści: „No i jakoś to wszystko musi potem wyglądać na deskach sceny. Musi poruszać. Chwytać za serce. Dusić za gardło. (…) Kicz. Bez tego jednak chyba przedstawienie się nie uda. I czy to ma znaczenie, co wzrusza? Arcydzieło czy szmira? Wzruszenie jest takie samo” (s. 194-195).

Plusem są wstawki z kresowego języka. Miłość Sońki? Pomylona tu z pożądaniem, uczucie nie mające nic wspólnego z miłością tak naprawdę (kicz w czystej postaci; efekt osiągnięty – choć wątek naiwny, to wzrusza setki czytelników).
Ogromnym sukcesem powieści jest też to, jak autorowi udało się wywieść w pole ogromną rzeszę czytelników, pomijających wątek teatralny i skupiających się jedynie na miłości Soni i Kresach.
„Zamiast kiczu widziano świadome produkowanie kiczu, Kamp nosy i pióra krytyków zwietrzyły, z czego Igor z Ignacym, już pogodzeni, sztama, się chichrali, bo to tak jakby świadome sranie różniło się kulturowo i kulturalnie od srania po prostu, z potrzeby kiszek lub głodu” (s.78).

Bo Karpowicz ‘wyprodukował’ kicz. Świadomie, ale to nadal kicz. Cieszę się, że przeczytałam to dopiero teraz, a wcześniej przebrnęłam przez morze pozytywnych opinii o książce, bo to klarowniej pozwoliło zauważyć mi sukces ‘kiczu’ Karpowicza. Naprawdę, zdumiewa mnie to bardzo. A Karpowicz chyba naprawdę musi chichrać, czytając te wszechobecne zachwyty nad książką.

Przeczytane: 18.01.2015
Moja ocena: 6/10

czwartek, 15 stycznia 2015

"Lilka" Małgorzata Kalicińska (6/2015)

W gruncie rzeczy, to książka ta i tak okazała się lepsza, niż sądziłam, że będzie, choć arcydzieło żadne to zdecydowanie nie jest.

Czytało się szybko, było dość wciągające, podobał mi się styl i język, jakim książka jest napisana. Czy to opisy miejsc, w których bohaterka się znajdowała, czy też opisy uczuć – wszystko przedstawione było bardzo plastycznie, obrazowo, nietrudno było sobie to wyobrazić. Nie każdemu taki styl odpowiadać będzie, bo przyznać trzeba, że (delikatnie rzecz ujmując) język i styl są tu dość luźne, swobodne, wykraczające nieco poza moje wyobrażenie o "ładnym" literackim języku. Niemniej, postanowiłam tą swobodę językową potraktować jako celowy zamysł, który jeszcze lepiej miał oddać charakter głównej bohaterki, Marianny. Bo Marianna taka była - choć nie wszystko na to jasno wskazuje, była 'wyluzowana' (inaczej nie wyobrażam sobie, by przetrwała w dobrej kondycji psychicznej to, co ją na drodze życia spotykało).

Niestety, nie polubiłam bohaterów powieści. Marianna, z nieudanym małżeństwem, w którym przez wiele lat wcale nie była szczęśliwa. Mało tego, ona nawet nieświadoma była tego, że nie kocha swojego męża. Syn taki jak Grzegorz – szkoda słów. Postawa Marianny broniąca syna i nie do końca dostrzegająca, że jest on egoistą, też nie powala. Przyszywany ojciec Marianny, Michał, przez większość książki był dobrym człowiekiem, pokochał Mariannę, Lilkę, wspaniale się nimi zajmował. Ale pod koniec… Jego niektóre teksty totalnie zmieniły moją opinię o nim. Wszyscy zresztą bohaterowie, mieli mniej lub więcej wypowiedzi świadczących o tym, że czegoś w życiu im brakuje, że jakaś przestrzeń nie została nigdy wypełniona, jakby nie mieli żadnych „duchowych” przeżyć. Wszystko takie przyziemne, do bólu zwykłe (aż za zwykłe i za proste) i pozbawione czegoś więcej. „Duchowa pustka” to chyba zwrot który najlepiej mi pasuje właściwie do wszystkich bohaterów powieści. I to nieco odrealnia tę książkę, bo ludzie tacy nie są, a już na pewno nie wszyscy wokół jednocześnie. To chyba też wpływa na to, że postanowiłam Mariannę określić jako "wyluzowaną", bo wolę o niej tak myśleć, a nie jak o bezdusznym tworze literackim, po którym wszystko prędzej czy później spływa jak po kaczce.

Nie do końca zgadzały mi się lata wydarzeń, to ile lat i kiedy miała bohaterka – parę lat różnicy autorce uciekło. No i niektóre zdarzenia były mało realne, a już na pewno w takim nagromadzeniu. No ale nikt nie mówił, że ma to być powieść na faktach. A fikcja, nawet ta zmierzająca w stronę rzeczywistości, kieruje się swoimi prawami i różne cuda dziać się mogą.

Książka zawierała w sobie tyle przeróżnych wątków, ile tylko autorka mogła na pięciuset stronach zmieścić… Było to momentami chaotyczne i wiele historyjek, które Marianna wspominała z przeszłości, było po prostu niepotrzebnych. Dobrze, że szybko mi się to czytało, bo inaczej byłabym zła, że zmarnowałam zbyt dużo czasu na takie czytadło. Nawet nie wiem, czy Wam to polecam… Ale coś mi się wydaje, że jak nie przeczytacie, to nie stracicie zbyt wiele.
Przeczytane: 15.01.2015
Moja ocena: 6/10

piątek, 9 stycznia 2015

"Morderca bez twarzy" Henning Mankell (5/2015)

To pierwsza powieść Mankella jaką czytałam. Pierwsze spotkanie z Kurtem Wallanderem wypadło całkiem dobrze.
Udanie skonstruowany kryminał, styl i język jakie lubię, brak zbędnych przydługich opisów.
Momentami jedynie akcja nieco była rozwlekła i mniej wciągająca, musiałam się mocno starać, żeby moje myśli nie wędrowały poza Szwecję, ale to były tylko momenty.

Początkowo sądziłam, że Kurt to będzie taki drugi Harry Hole (hmm, właściwie pierwszy, bo przecież Kurt W. powstał przed Harrym H). Za dużo było między nimi podobieństw – oboje samotni, oboje bez matek, problem choroby w najbliższej rodzinie, topienie smutków w alkoholu (choć im dalej w treść, tym różnice stawały się na szczęście wyraźniejsze). Niestety dla Nesbo, Harry wyszedł kiepsko w porównaniu z Kurtem. No ale to moja opinia po pierwszej części przygód Kurta, zobaczymy co będzie dalej.

Podobało mi się też to, że wbrew ‘oczekiwaniom’ rozwiązanie całej zagadki i motywy popełnionej zbrodni były banalne. Czytelnik mógł oczekiwać zawiłych, misternie utkanych planów kryminalistycznych przestępców, a tak naprawdę były to przypadkowe wydarzenia, które w ten a nie inny sposób ułożyły się w wydarzenia prowadzące do zbrodni.

Dobrze przedstawione były też postacie innych, drugoplanowych bohaterów kryminału. Większość z nich została przedstawiona dość wyraźnie, z zestawem cech im charakterystycznych, nawet jeśli byli to bohaterowie wspomniani jedynie kilka razy. Nie miało się wrażenia, że jedynie Wallander jest „jakiś”, a reszta to po prostu jednakowi, nijacy, bohaterowie drugoplanowi.

Jak dla mnie, minusem był nadmiar nazwisk typowo szwedzkich (i tu Wallander się wyróżnia) i tak naprawdę dziś, kilka dni po zakończeniu lektury, nie do końca umiałabym te nazwiska wymienić i przypisać je do właściwych bohaterów.

Może nie jest to genialne dzieło, ale w swoim gatunku wypada przyzwoicie.

Podobało mi się, na pewno sięgnę po kolejne części opisujące przygody Kurta. 

Przeczytane: 8.01.2015
Moja ocena: 6/10

środa, 7 stycznia 2015

"Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku" Grażyna Jagielska (4/2015)

Wynudziła mnie ta książka… Czytałam ją fragmentami przez naprawdę długi, długi czas.

Tematyka niby ciekawa, więc optymistycznie zabierałam się do tej lektury.
Mam wrażenie, że książka pisana była przez autorkę tak trochę dla siebie. Jako pamiętnik, zbiór myśli ‘na później’, żeby za kilka lat dobrze pamiętać, jak to w tym psychiatryku było.

Książka wciągała mnie jedynie momentami, po czym dana opisywana sytuacja niejednokrotnie była urywana, nie wiemy co się działo dalej, a to mi przeszkadzało. Grupa idzie do teatru, dla wszystkich to przerażająca sytuacja, wracając gubią terapeutkę, zatrzymują się przy markecie, który również ich przeraża. I koniec, urwane. Czy wrócili, jak wrócili – nie wiadomo. Jasne, że z kolejnej sceny można się domyślić, że wrócili, ale naprawdę mnie zainteresowało to JAK wrócili, czy nikt zwariował bardziej (bo z opisów wcześniejszych wyglądało, że jest to prawdopodobne).
Pod koniec niektóre historie wciągnęły mnie ciut bardziej, ale nadal bez szału.

Całość podpada bardziej pod styl reporterski niż pod powieść, ale znów reportażem do końca to też nie jest.
Opisywane przypadki są niewątpliwie poruszające, z pewnością bohaterowie przeżyli różnego rodzaju traumy. Tym bardziej mi żal, że książka mnie nie wciągnęła i nie poruszyła tak, jak na to liczyłam.

Nie jest jednak tak, że książki nie polecam. Wierzę, że znajdzie się spora liczba czytelników, którym będzie to odpowiadać.

Przeczytane: 7.01.2015
Moja ocena: 6/10

poniedziałek, 5 stycznia 2015

"Emma" Jane Austen (3/2015)

Nie znam twórczości Jane Austen za dobrze (zupełnie nie wiem, jak to się mogło stać). „Emma” to druga jej powieść, którą czytałam. Po „Opactwie Northanger” miałam pewne obiekcje, czy dam się wciągnąć w świat przedstawiany przez autorkę, ale „Emma” pochłonęła mnie bez reszty!

„Emma” zachwyciła mnie z kilku względów. Po pierwsze, bohaterowie powieści są tak wyraziści i dopracowani, że nic tylko chylić czoła przed wspaniałą „robotą” autorki. Każdy bohater stworzony i przemyślany jest od początku do końca, wszystko w każdym z nich „gra”, ich cechy są spójne i konsekwentnie podtrzymywane przez całą powieść. Nie oznacza to wcale, że każdego bohatera da się lubić, o nie, nie. Właściwie to całkiem spora ich liczba działała mi na nerwy, ale nie przeszkadzało mi to w docenieniu kunsztu Austen przy tworzeniu tychże postaci.

Po drugie, bohaterowie ci, nie tylko są wyraziści, ale też ponadczasowi. Czyż nie znajdziemy wokół siebie jednej czy drugiej Emmy, swatającej towarzystwo, wojującej feministki, dopóki jej strzała Amora nie trafi? A ileż to wokół uszczypliwych i złośliwych pań Elton? Albo gaduł à la panna Bates? To naprawdę niesamowite, że choć zmieniają się czasy, zwyczaje towarzyskie, styl życia i bycia, to charaktery ludzi i ich typy, pozostają w gruncie rzeczy bez większych zmian. Spójrzcie, jak zmieniło się towarzyskie obycie – zniknęły spotkania, gdzie konieczny był osobny pokój do gry w karty, bo inaczej nie wypada; do nowo poznanej osoby w naszym wieku zwracamy się po imieniu, a nie jak bohaterowie „Emmy” per „panno” i „panie” aż do samego ślubu; praca zarobkowa kobiety nie jest już tylko przykrą konsekwencją staropanieństwa. Na każdej płaszczyźnie życie uległo zmianie, a charaktery z „Emmy” z łatwością odnajdziemy w tej naszej zmienionej już rzeczywistości.

Czy samą Emmę polubiłam? W zasadzie tak, choć momentami ta młoda, rozpuszczona kobietka bywała irytująca. Zwłaszcza wtedy, gdy wcale nie kryła się z chęcią manipulowania innymi i zbytnio uzurpowała sobie prawo do decydowania o życiu innych. Z innych bohaterów, to oczywiście wścibska i uszczypliwa pani Elton była ciężkostrawna. Panna Bates, gadała tyle, że miałam ochotę wyjść z pokoju, jak „słyszałam” jej wywody, no ale cóż, a moim przypadku panna Bates, skryta na stronach książki, podążała za mną ;) Jeszcze bardziej irytujący był pan Woodhouse… Swoją niesamowitą bojaźliwością i użalaniem się nad nieszczęściem, jakie spotkało pannę Taylor (czyli jej zamianą w panią Weston, w wyniku zamążpójścia) nie zaskarbił sobie mojej sympatii. Polubiłam za to bardzo pana Knightley’a oraz głos rozsądku – panią Weston.

Och, jak ja lubię czasy z „Emmy”! XIX wiek jawi się w mej wyobraźni naprawdę sielsko.
Gdybym tylko mogła zabrać ze sobą Kindla i dostęp raz na jakiś czas do internetu, to chętnie przeniosłabym się w tamte czasy! :)

Przeczytane: 4.01.2015
Moja ocena: 8/10

sobota, 3 stycznia 2015

"Ida sierpniowa" Małgorzata Musierowicz (2/2015)


Jeżycjada; tom 4

W ubiegłym roku postanowiłam wrócić do czytania Jeżycjady, tym razem od początku i po kolei. Oczywiście, jako nastolatka czytałam Jeżycjadę, ale były to pojedyncze części – nie wszystkie i w kolejności dowolnej, ale na pewno nie w takiej, w jakiej kolejne tomy powstawały. Wtedy bardzo lubiłam to co czytałam. Teraz – lubię chyba jeszcze bardziej. Pewnie wynika to z tego, że miło mi się wspomina lata 80., lata mojego dzieciństwa. Rzeczywistość z początkowych tomów Jeżycjady minęła bezpowrotnie i dziś, w innych czasach, fajnie sobie przypomnieć tamtejsze realia.

„Ida sierpniowa” to czwarta część cyklu. Kolejna, cieplutka i przyjemna część Jeżycjady. Mimo, że odrobinkę bardziej lubię „Kwiat kalafiora”, to „Idzie” nie mam czego zarzucić.

Główna bohaterka to Ida – charakterna rudowłosa piętnastolatka i to wokół niej dzieje się historia w tej części cyklu. Ida, początkowo zakompleksiona, ale i obrotna, zaradna dziewczyna, dostarcza nam dawki takiego humoru, jaki lubię najbardziej – prosty, z dnia codziennego, nieprzekombinowany. Nie potrzeba nieprawdopodobnych i wyszukanych historii, żeby się uśmiechnąć i poczuć ciepło czytając tą książkę w styczniowy wieczór. 

No i jak można nie lubić Idy :) Chyba się nie da.

Przeczytane: 3.01.2015
Moja ocena: 7/10

piątek, 2 stycznia 2015

"Uwikłanie" Zygmunt Miłoszewski (1/2015)

Cykl: Teodor Szacki; tom 1

Podobało mi się, dobry to kryminał, choć jakieś tam ‘ale’ mam…

Najpierw plusy. Fajne było to, że głównym bohaterem jest prokurator. Po policjantach czy detektywach, miła to odmiana. Historia ciekawa, zabójca niełatwy do odgadnięcia. Zdecydowanie podobały mi realia, rzeczywistość przedstawiona w książce. Wszystko to było w miarę prawdziwe, życiowe. Czasem nużą mnie już schematy z innych kryminałów – policja działająca jak w zegarku, bezbłędny główny bohater, pominięte zwykłe, codziennie życie urzędników, brak szarej rzeczywistości. Tu tego nie zabrakło. Była wzmianka o nie zawsze idealnych stosunkach prokuratury z sądem, były zwykłe pokoje polskich urzędników.

Jedyne, co nie do końca pasowało mi do całości, to miłosne rozterki Szackiego. Nie grało mi to z postacią prokuratora. Wyobraziłam go sobie jako nieco marudzącego, czasem znudzonego życiem, statecznego i spokojnego faceta, i do tego właśnie obrazu te jego miłosne historyjki mi nie pasowały. Druga rzecz, że ja w ogóle za romansami w kryminałach nie przepadam… Ale ogólnie polubiłam pana prokuratora i chętnie zobaczę, co czeka go w kolejnych częściach tej trylogii.

Sceptycznie odnoszę się do metody ustawień opisanej w powieści oraz do tego, jak autor to przedstawił. Po pierwsze, mam wrażenie, że autor trochę z góry założył, że czytelnicy będą wiedzieć, czym są ustawienia hellingerowskie. Zabrał się za temat trudny i nie do końca popularny poza kręgami terapeutycznymi, i nie każdy musi wiedzieć czym ustawienia są. I jeśli czytelnik rzeczywiście o ustawieniach wcześniej nie słyszał, to nie wydaje mi się, żeby je zrozumiał po tej lekturze i dobrze zinterpretował wszystko, co w powieści się działo. A może po prostu już za dużo czasu minęło odkąd ja tę powieść czytałam i nie pamiętam szczegółów, które w książce może jednak były.

Po wszechobecnych zachwytach nad twórczością Miłoszewskiego i nad prokuratorem Szackim spodziewałam się, że i ja zachwycę się bardziej. Cóż, póki co Miłoszewski nie pozostanie moim ulubionym pisarzem, ale z uwagą będę obserwowała jego dalsze pisarskie poczynania oraz dalsze losy pana prokuratora Szackiego

Przeczytane: 2.01.2015
Moja ocena: 8/10